Zaraz tego pożałował. Zapewne ten dziecinny cmok wydał mu się szczytem rozpusty. Tak się zaczerwienił, że jego twarz w wątłym świetle wydawała się brązowa. Przylgnęłam plecami do ścianki. Moja skóra pamiętała drapiące dotknięcie spierzchniętych warg. Obok mnie siedział chłopak, czysty jak pierwszy śnieg, zawstydzony swoim porywem. Wydawało się, że dosyć już ma życiowych problemów, lecz akurat jego uwagę zajęła blisko siedząca dziewczyna…
Poczułam smętne rozbawienie. Prawie bez namysłu ujęłam jego dłoń i przycisnęłam ją do swej piersi mocno, jak do przysięgi.
Osłupiał. Chyba byłoby mu lżej, gdybym wsadziła jego dłoń do rozpalonego pieca. Jego palce były zimne jak małe rybki. Zrobiło mi się go żal.
– To nic takiego – oznajmiłam zmęczonym głosem, wypuszczając jego dłoń. – To zwykła rzecz. Wszyscy ludzie pożywiają się parę razy dziennie, lecz nikomu nie przyjdzie do głowy rumienić się i drżeć z tego powodu. Dzisiaj pierwszy raz spróbuję… zakazanego owocu. Ciekawe, jaki ma smak.
Zdaje się, że mnie nie zrozumiał. Nie wytrzymałam i zaśmiałam się.
– No… wszystko to bardzo proste, Luarze. Znacznie prostsze niż sobie wyobrażają dziewice. Chcesz spróbować?
Wytrzeszczył na mnie szeroko otwarte oczy. Brakowało jeszcze tylko, żeby wziął mnie za zwykłą dziwkę.
– No, dobrze – powiedziałam, odwracając wzrok – lepiej mnie nie słuchaj. Zapomnij, co powiedziałam. Musisz się wyspać. Jutro wyjeżdżasz…
– Tak – potwierdził ledwie dosłyszalnie.
– Gezina wróci dopiero rano, więc możesz spać spokojnie.
– Tak…
– Z tym że… nocą może być bardzo zimno. Flobaster to straszny skąpiec. Ciągle obiecuje, że znajdzie nam lepsze lokum… Dam ci ciepłą pościel i gruby płaszcz.
Pochylona nad kufrem, skryłam za tonem pewności siebie zaistniałą wcześniej niezręczność. Luar stał za mną i wciąż powtarzał głuche „tak”. Potem przestał. Ostrożnie, obawiając się, że wystraszy mnie coś nieoczekiwanego, wyprostowałam się i odwróciłam do niego.
Nie spuszczał ze mnie napiętych, błagalnych, nieco wystraszonych oczu. Na pewno nie pożądliwych. Co, jak co, ale żądzę wyczuwam na milę.
– Tantalo…
Teraz pojęłam, co nim trzęsie. To był nerwowy dreszcz. Nieźle go wystraszyłam.
– Tantalo…
Westchnęłam. Uśmiechnęłam się, by mu dodać otuchy. Znów ujęłam jego chłodną dłoń i zgasiłam świeczkę.
Otwarte na chwilę i wpuszczające do środka obłok białej pary, ciężkie drzwi pospiesznie zamykano. W przydrożnej karczmie nie było bardzo ludno, lecz z każdym białym obłokiem zjawiał się nowy gość, wzbudzając ożywienie. Stały bywalec pozdrawiał radośnie starych znajomych. Przygodni wędrowcy rozglądali się ostrożnie dookoła. Każdy jednak najpierw ruszał w stronę komina, by ogrzać przy nim zgrabiałe dłonie.
Luar także napawał się ciepłem. Tuż obok, w kamiennym piecu trzaskały płonące drwa. Na ogniu bulgotały kociołki. Zadowolony z siebie kucharz podśpiewywał coś pod nosem. Młodzik jadł, niespiesznie i elegancko, jak w jadalni własnego domu. Z drugiego końca stołu obserwowała go odpychająca starucha z podwójnym podbródkiem.
Był w drodze już pięć dni, zatrzymując się tylko na noc. Jechałby nawet nocą, lecz nieszczęsna klacz, pełnokrwisty egzemplarz stajni Sollów, musiała czasem wypocząć, nie podzielała bowiem niecierpliwości jeźdźca. Źle także znosiła zimno, a tymczasem dopadł ich po drodze mróz, wyjątkowo silny o tej porze. Drogi opustoszały, wilki zbiły się w sfory, a leśni rozbójnicy udali się na zimowe leża. Tylko szaleńcy podróżowali w taką pogodę. Luar jednak nie uważał siebie za szalonego.
Po raz pierwszy od wielu dni wiedział, czego dokładnie chce. Jeśli wyjedzie o świcie i dobrze się postara, to może już wieczorem…
Opuścił zaognione powieki. Objawiła mu się pusta droga, z kępkami wyschłej trawy na poboczach, stadami wron, krążącymi nad głową jak kłęby sadzy. Nawet we śnie na twardym karczemnym sienniku wciąż trząsł się w siodle, wypatrując kolejnych drogowskazów…
Chwilami wspominał także to, co zostawił za sobą. Oczywiście nie matkę. Nie miał sił jej wspominać, brakowało mu odwagi. Wspominał dom na kołach wędrownego teatru, jego płócienne ściany, topniejącą świeczkę, błyszczące czarne oczy, fragmenty dziwnego snu… Rozmowa dała Luarowi nadzieję, choć na poły zatarła się w pamięci. Pamiętał rozmowę, ale czy wszystko, co stało się potem, nie było tylko snem?
Naprzeciwko popijała kompania trzech silnie zbudowanych brodaczy. Starucha o podwójnym podbródku cedziła coś od niechcenia z kielicha. Luar wzruszył ramionami, czując lekkie obrzydzenie dla tego hałaśliwego, tłocznego i zadymionego miejsca.
Już jutro, powiedział sobie w myślach. Ani jednego postoju więcej… Jutro zobaczy ojca. Jutro wieczorem… Jutro.
Karczmarz podszedł doń bezszelestnie, by zapytać, czy młodzieńcowi potrzebna sypialna izba. Luar zapłacił wymienioną sumę i zorientował się w tej chwili, że jego kiesa mocno wychudła. Na dnie pobrzękiwały już tylko dwa miedziaki. To nic, powiedział do siebie. Jutro…
Karczmarz ukłonił się. Luar schował sakiewkę i oparł na ręce zmęczoną skroń. Spać… Ciekawe, dlaczego jest tak obojętny wobec tego, co się wtedy stało, jeśli zdarzyło się naprawdę? Odebrał to jako drobnostkę… swą pierwszą noc z kobietą… Chyba tak być nie powinno. Może nie jest takim mężczyzną, jak inni?
W innej sytuacji wystraszyłby się takiej myśli. Teraz przyglądał się spokojnie, jak wyliniały rudy kot ociera się o nogi oberżysty i mówił sobie, że zaraz trzeba wstać, pójść na piętro i spać, spać…
– Chłopcze!
Drgnął. Starucha z podwójnym podbródkiem przysiadła się do niego.
– Chłopcze… co ty… przecież zdarł z ciebie podwójnie!
Luar patrzył na nią, nie rozumiejąc.
– Ograbił cię podwójnie, jak nic! To ci karczmarz! Zrobił cię w konia, jak dzieciaka, a ty nic…
Luar potrząsnął głową i spróbował się uśmiechnąć. Słowa staruszki docierały do niego jak z księżyca lub zwrócone do kogoś innego.
– Ech…
Zmarszczyła się jakby z ubolewaniem. Omiotła chłopca uważnym, współczującym spojrzeniem. Obejrzała się, potem zasyczała przez zęby:
– Widzisz tych brodaczy? Dybią na ciebie. Łakomy kąsek: chłopak samotny, ubrany jak się patrzy, zapłacił bez gadania… Widać bogaty. Jutro pojedziesz, a oni zaczają się na ciebie w lesie… Zabiorą wszystko: konia, sakiewkę, ciuchy… Najstarszego z nich nazywają Sowa. Mówią, że lubi dać się pożywić wilkom… Przywiążą gołego do drzewa… Masz tutaj podarek, Matko Wilczyco… Nie powinieneś jechać sam, dołącz do jakiejś karawany. Tylko skąd karawana w taki mróz…
Luar słuchał niechętnie. W jego duszy kłębiły się sprzeczne uczucia, z których najbardziej wybijało się tępe rozdrażnienie. Jutro powinien być w Kawarrenie. Musi spotkać się z ojcem. Co ona plecie, jacy znów rozbójnicy, jaka karawana…
Podniósł głowę. Ci trzej, siedzący naprzeciwko, rzeczywiście zerkali na niego z chłodną złośliwością.
Rozdrażnienie zastąpiła wściekłość. Ci syci, rozbestwieni bezkarnością prowincjonalni zbóje ośmielają się stawać mu na drodze do ojca, właśnie teraz, gdy do Kawarrenu został tylko dzień drogi! I on miałby wyczekiwać i szukać ochrony? On, potomek Egerta Solla, bohatera oblężenia?!
Wstał, wywracając krzesło. Staruszka zaświszczała ostrzegawczo. Luar przeszedł przez izbę, wydobywając zza paska niemal pusty trzos.
Zdziwieni brodacze przerwali rozmowę. Luar stanął wprost przed najsilniejszym z wyglądu i wpił się oczyma w okrągłe ślepia tamtego.
– Ty jesteś Sowa?