Brodacz zapomniał języka w gębie. Wokół zrobiło się cicho.
– Pytam – podjął chłodno młodzik. – Ty jesteś Sowa?
– E… To ty…
Jeden z towarzyszy sowiookiego chciał odpowiedzieć, lecz nie znalazł odpowiednich słów.
– A bo co? – odpowiedział w końcu Sowa pytaniem.
Luar rzucił przed nim na stół chudą sakiewkę z dwoma miedziakami.
– Masz, trzymaj. Tylko…
Pochylił się, wspierając o stół knykciami.
– Tylko że kiedyś mój ojciec…
Przed oczyma duszy pojawiło się niespodziewane wspomnienie z dzieciństwa: oblężenie, matka chce go osłonić przed czymś strasznym i niebezpiecznym, zły i wygłodzony lud biegnie dokądś, słychać werble bębnów, nad niskim daszkiem drgają naprężone jak struny czarne sznury… Wieszają, wieszają!…
Pociemniało mu w oczach, a kiedy odzyskał zdolność widzenia, Sowa wciąż siedział przed nim nasrożony, a twarze jego towarzyszy zdawały się dziwnie blade.
– Rzekłem – rzucił Luar.
Odwrócił się i w zupełnej ciszy udał do swojej izby, padł na pościel i spał do pierwszego piania kogutów.
Nikt za nim nie poszedł.
Ledwie się uwolniłam od tej głupiutkiej pokojówki Dalli. Luar stanowczo nie chciał pokazywać się w swoim domu, nie zwracając uwagi na wszystkie jej zapewnienia w stylu: „Jeśli panicz nie chce, pani go nie zobaczy”. Potrzebne mu jednak były pieniądze, podróżna odzież i koń. Musiałam więc wdać się w konszachty ze sługą, która koniecznie chciała wiedzieć, co stało się z rodem Sollów. Wielkie nieba, jakbym mogła na to odpowiedzieć!
Luar nie zniżył się do choć odrobinę cieplejszego pożegnania. Miałam ochotę zdzielić go po twarzy, lecz tylko zagryzłam wargi. Po tym wszystkim, co zaszło w nocy!…
Nie wiedziałam, czy mam się cieszyć, czy też przeklinać los, który zawiódł wysoko urodzonego młodzieńca do mego posłania na twardym kuferku. Do tej chwili moje życie było, jeśli nie stabilne, to w pewnej mierze uporządkowane, a doświadczenia miłosne może niezbyt bogate, lecz w każdym razie różnorodne. Dobrze wiedziałam, że farsowe postacie, przyprawiające rogi mężom, postępują tak zgodnie z wolą autora, a miłość aż po grób jest takim samym wymysłem, jak wszystkie te Róże, Ollale i jednorożce. Gezina wielokrotnie opowiadała z przymkniętymi oczyma o swoich romantycznych przygodach… ale to przecież wyjątkowa idiotka!
Luar odjechał natychmiast, gdy był do tego gotowy. Bardzo uprzejmie podziękował mi za opiekę i pomoc. I tyle! Być może niezbyt dobrze pamiętał ubiegłą noc. Skupiony był na podsuniętej mu przeze mnie idei: zobaczyć ojca. Wszystko inne zostało podporządkowane tej jednej, najważniejszej sprawie. Odprowadzałam go dwie przecznice i nie mogłam się zdobyć na żaden czuły gest, jakbym czuła wewnętrzną przeszkodę.
Miałam ochotę pogłaskać jego policzek. Dłoń mi spotniała, tak silna była ta chęć, lecz kiedy patrzyłam na odpychająco chłodną twarz, zrozumiałam głupotę owej zachcianki.
W moim wozie był całkiem inny. Niebiosa, jak bardzo obawiałam się tego nieznanego uczucia! Prędko zamieniliśmy się rolami: to ja, mimo swego doświadczenia, okazałam się chętną i posłuszną uczennicą, a debiutant, początkowo niepewny i zakłopotany, nagle poczuł pewność i siłę. Poddając się rytmowi krwi, powiódł mnie w rejony, których istnienia nie podejrzewałam, o jakich nawet nie marzyłam… To tak jakby człowiek przechodził od dawna znanym mostkiem, aż tu nagle deski się pod nim rozpadły i wpadł do ciepłej wody, która, jak wiadomo, nie ma nic wspólnego z suchymi deskami…
Dlaczego? Dlaczego właśnie on? Zdarzało mi się kochać z bardziej doświadczonymi osobnikami, wytrawnymi znawcami kobiecych dusz i ciał. Wyobrażałam sobie, że tym razem będzie tak samo, a tymczasem było jak nigdy…
Luar niczego nie rozumiał. Uważał, że tak być powinno. Gdzieś w głębi jego świadomości musiały zaistnieć moje słowa: „wszystko to bardzo proste” i tak dalej. Miałam ochotę gryźć palce na myśl, że wziął je sobie do serca.
Tłumiąc złość, szłam wiernie przy jego strzemieniu. W końcu spochmurniał i oznajmił, że ruszy teraz co koń wyskoczy. Daleka jest droga do Kawarrenu…
Natychmiast pomyślałam o nadchodzących mrozach, wilczych sforach, nocnych grabieżcach… Może oglądam go ostatni raz?!
– Żegnaj – powiedział. – Dziękuję… Myślę, że wszystko będzie jak powiedziałaś.
– Wracaj szybko – odparłam, wpatrując się w miedziane gwiazdki, zdobiące uzdę.
– Tak.
Spiął końskie boki i ruszył galopem. Musiał tak uczynić, przecież: „Daleka jest droga do Kawarrenu… „. Ale nie ma zapasowego rumaka…
Zostałam sama jak kołek sterczący pośrodku ulicy.
W ciągu niespełna tygodnia podróży wierzchowiec Luara upodobnił się do zabiedzonej, starej szkapy. Nieustannie poganiając klacz, młodzieniec jednocześnie pocieszał ją na głos, że jeszcze trochę, a odpocznie i wieczorem dostanie dobrą paszę.
Słońce zaczęła zachodzić wcześniej, niż oczekiwał. Czerwona łuna zapowiadała mroźną, wietrzną pogodę następnego dnia. Luar zagłębił się samotnie w las. U zbiegu dwóch wąskich dróg napotkał, ku swej radości, grupę podróżników.
Składała się z czterech lekko podchmielonych jeźdźców. Połączył ich w podróży przypadek, gdyż wszyscy pochodzili z Kawarrenu. Jadąc cały dzień, podobnie jak chłopak, spodziewali się dotrzeć do miasta przed nocą. Spotkał nowych opiekunów w momencie, kiedy jeden z nich, szczupły, krzykliwy wesołek, namówił innych, by udali się drogą na skróty.
Ucieszyli się na widok Luara i zaprosili do siebie. Słońce zaszło za horyzontem i od razu zrobiło się nieznośnie zimno, ale rozgrzana winem kompania nie narzekała i ruszyła w ślad za chudym przewodnikiem. Luar jechał z boku. Bardzo spodobał mu się pomysł ze skrótem. Im krócej, tym lepiej.
Wkrótce las zamienił się w rzadki zagajnik. Przewodnik uniósł triumfalnie dłoń. Cała grupa wyjechała na brzeg dosyć szerokiej rzeki. Lód połyskiwał na niej matowo pod szarym, ciemniejącym niebem. Mostu nie było.
Wędrowcy zbili się w grupkę. Przewodnik wyjaśniał mętnie, że w ten sposób zaoszczędzili połowę drogi. Most jest godzinę drogi stąd… Jeźdźcy spieszyli się jednak, toteż przymusili konie, ciągnąc je za uzdy ku rzece. W tym momencie wybuchła awantura.
Lód był mocny przy brzegu, lecz dosyć kruchy pośrodku nurtu. Największy śmiałek zbliżył się do tego miejsca i oświadczył tonem autorytetu, że szczupły wesołek jest durniem i bydlakiem, ponieważ w tym miejscu warstwa lodu nie utrzyma nie tylko jeźdźca, ale nawet pieszego. Będą musieli iść brzegiem do mostu i zamiast smacznej kolacji w mieście, doczekają się prędzej, że sami staną się ucztą dla wilków. Robi się coraz ciemniej… Wspaniały skrót!
Zaczęli na siebie wrzeszczeć, potem się pobili. Zapomnieli o Luarze. Nie schodząc z siodła, wpatrywał się tępo w ciemną linię przeciwległego brzegu. Wydawało mu się, że rozpoznaje to miejsce. Nieco dalej powinien być pagórek, z którego widać już wieże Kawarrenu…
Znowu ogarnęło go rozdrażnienie, jak wtedy w tawernie. Stają mu na drodze jacyś głupi ludzie i wstęga zamarzniętej wody…
A ojciec jest na wyciągnięcie ręki.
– Hej, chłopcze!
Koń nie chciał wejść na lód, lecz w końcu usłuchał swego pana. Zadźwięczały ślizgające się podkowy. Klacz zarżała dziko, na brzegu ktoś wrzasnął. Przeciwny brzeg przybliżał się coraz bardziej.
W dole coś zatrzeszczało. Luar nie zwracał uwagi na pogłębiające się pęknięcia, lecz wciąż poganiał klacz, pojmując, że tylko szybkość może ich uratować. W końcu trzask lodu ustąpił miejsca szelestowi tratowanych gałązek. Chłopak wolał się nie oglądać na taflę spękaną jak zwierciadło.
Pół godziny później ujrzał Kawarren.