Czarny kot, wdychający zapachy z kuchennego komina, spojrzał na mnie jak na wariatkę. Schodząc szybko na dół jakimś cudem nie złamałam ręki ani nogi. Owinęłam się szczelnie opończą i poszłam dokąd oczy poniosą.
Nad miastem wiły się kapryśnie dymy z kominów. Zmarznięta, weszłam do pierwszego z brzegu sklepu, gdzie długo się targowałam o cenę pięknie wykonanych szczypiec do kominka. W końcu sprzedawca zgodził się na moją cenę. Westchnąwszy z rozczarowaniem, wzruszyłam ramionami i wyszłam.
Akurat wyjrzało słabo świecące słońce. Końskie kopyta dźwięcznie stukały na zamarzniętej jezdni. Para buchała z nozdrzy zwierząt. Szłam, myśląc o Flobasterze.
Wydobył mnie z zaścianka, z przytułku dla zubożałych panienek. Zrobił to bezinteresownie, nie mógł przecież już wtedy przewidywać, że kiedyś wyjdę na scenę, przynosząc mu niemałe dochody! Nigdy mnie do niczego nie zmuszał i zawsze pozwalał być sobą. Na tę jedyną, spędzoną z nim noc sama się zdecydowałam z ciekawości… Jego jednego nie omamiły moje histeryczne krzyki. Właściwie ocenił mój aktorski talent i tyle. Znał moje filozoficzne porównanie miłości do jedzenia. Widział mnie na wylot i wiedział o mnie wszystko… do chwili, kiedy w mym życiu pojawił się Luar Soll.
Nie sądziłam, by Flobaster postanowił mnie sprzedać oberżyście. Zbyt wiele nas ze sobą wiązało… A jednak nie wypadało urazić naszego dobrodzieja. Domyślałam się, że dał mu nadzieję… Ale dlaczego?!
Zwolniłam krok, czując łzy w oczach. Zamiast się wyprowadzić… Dla pieniędzy? Za te nędzne klitki? Poczułam się jednak sprzedana. Zobaczyłam na jezdni zamarzniętą kałużę pomyj. Nie podnosiłam głowy, dlatego początkowo ujrzałam tylko wysokie buty podróżne.
Potem coś mnie tknęło i podniosłam oczy. Tuż przede mną kroczył Luar Soll. Jego ogorzała twarz zdawała się beznamiętna, jakby bezustannie odbywał dalekie, pełne nadziei podróże.
– Luarze!
Obejrzał się bez zdziwienia, jakby co chwila ktoś za nim wołał. Jego brwi nieco zbiegły się nad oczami o nieobecnym spojrzeniu.
– Ach… Tantala…
Mogłabym przysiąc, że z trudem przypomniał sobie moje imię.
Nie czas był jednak na unoszenie się honorem. Z całej siły się powstrzymywałam, by go nie złapać za rękę.
– Witaj…
Skinął głową w odpowiedzi. Zdawało się, że jego umysł zajęty jest czymś innym, na przykład ważnymi rachubami.
Poszliśmy razem. Nie miał zamiaru dostosowywać do mnie swych szerokich kroków, dlatego musiałam niemal biec.
– Luarze…
Odwrócił lekko głowę i w kąciku jego ust dojrzałam coś w rodzaju uśmiechu. To straszne, lecz w głowie kołatała mi tylko jedna idea: połączyć się z nim, mieszkać we wspólnym domu i sypiać w jednym łóżku… Dlaczego nie? Odwrócił się. To jednak nie był uśmiech, po prostu wargi miał spierzchnięte, a przez to nieco krzywe.
– Luarze… ty…
Należało zapytać, czy był w Kawarrenie i czy rozmawiał z ojcem, lecz język stanął mi kołkiem. Nie wypada pytać tak nachalnie… Dobrze przecież wie, czego od niego oczekuję…
Nie wiedział. Żył w swoim świecie, oddzielony ode mnie grubą szybą. Ode mnie i tamtej nocy w wozie pod płóciennym dachem, szarpanym jesiennym wiatrem…
Zamarłam na chwilę od nagłego lęku. Czy to prawdziwy Luar? A może tylko zjawa chłopaka zabitego na trakcie? Zimne, beznamiętne widmo?
– Wybacz – powiedział wciąż tym samym, nieobecnym tonem – nic z tego.
Tak się zdumiałam, że przystanęłam na moment.
– Nic… z czego?
– Później, Tantalo.
Ruszył szybciej. Było to jednoznacznym sygnałem, abym go zostawiła. Chwilę jeszcze bezwiednie biegłam za nim, jak na smyczy, potem wreszcie się zatrzymałam i zawołałam za nim:
– „Słomiana Tarcza”! Gospoda „Słomiana Tarcza”!
Nawet się nie obejrzał.
Chwilę się wahałam, nie wiedząc, co czynić: zanieść się płaczem, oddać oberżyście, czy zrobić coś jeszcze głupszego. Plecy Luara niknęły w oddali. Zacisnęłam zęby i postanowiłam odłożyć histerię na później.
To jasne, że nie wałęsał się bezsensownie, tylko szedł gdzieś w konkretnym celu. Miał dwa razy dłuższe nogi niż ja, miałam jednak w sobie upór, o jakim jemu się nawet nie śniło.
Poszłam za nim. Nie czułam zimna. Plecy miałam mokre od potu, policzki płonęły, usta wydychały równomiernie obłoczki pary. Ktoś niezorientowany mógłby pomyśleć, że biegnie ulicą dyszący ogniem smok, zamieniony dla niepoznaki w dziewczynę. Nie spuszczając z oczu Luara, powinnam była jednak patrzeć pod nogi, aby się nie pośliznąć na zamarzniętych nieczystościach. Luar podszedł do głównej bramy, zszedł z drogi i ruszył wzdłuż murów.
Nigdy wcześniej tutaj nie byłam. Ścieżka była wąska, lecz dobrze wydeptana. Wkrótce ujrzałam przed sobą żelazny płot i zrozumiałam, że zbliżamy się do cmentarza.
Luar stanął, rozglądając się. Ukryłam się szybko za załomem muru. Sądzę, że i tak by mnie zresztą nie zauważył.
Z małej, krzywej chatki wyszedł stróż. Już z daleka Luar zadzwonił nań mieszkiem z monetami, czym sprawił, że oblicze staruszka zaraz się rozjaśniło.
– Szukam pewnego grobu – oświadczył chłopak.
Nadstawiłam uszu.
Staruszek nisko się pokłonił.
– Zaraz coś na to poradzimy… Kogo młodzieniec szuka?
– Ojca – rzucił Luar.
Wtopiłam się niemal w ścianę. Egert… Wielkie nieba, Egert… Jak i kiedy to się mogło stać?!
– O, o! – rzekł przeciągle staruszek z szacunkiem. – Rozumiem, że pan nietutejszy… Jak się nazywał ojczulek panicza?
Załamałam ręce. Biedny Luar… Teraz wszystko rozumiem. To puste, nieobecne spojrzenie… Wierzbowe gałązki miotały się na wietrze nagimi, żółtymi wiązkami. Spod cienkiej warstwy śniegu przebijała bura trawa, jak przypalona sierść.
– E, e – znowu przeciągnął starzec – jak nazywał się szanowny ojciec?
– Fagirra. Far Fagirra.
Miałam wrażenie, że się przesłyszałam. Staruszek chyba także.
– E… – zamamrotał lękliwie. – Jak?…
– Fagirra – beznamiętnie powtórzył Luar. – Sługa Zakonu Łaszą. Wie pan…
Staruszek cofnął się odruchowo. Widziałam z daleka, jak trzęsą mu się ręce.
– Ten?!…
Luar wydobył z sakiewki kolejną monetę. Stary znowu się cofnął.
– Właśnie… ten… Fagirra?
Z trudem wymawiał to imię, jakby było jakimś zakazanym przekleństwem.
– Tak – odparł Luar, nieco już rozdrażniony. – Gdzie został pochowany?
– Za płotem – odparł głucho stróż. Dodał jeszcze coś, czego nie dosłyszałam.
Luar zabrzęczał trzosem.
– Pokaż.
Staruszek wahał się chwilę, w końcu wziął monetę i sunąc bokiem, jak krab, ruszył w stronę ogrodzenia.
Luar szedł za nim.
Staruszek dreptał przed nim, wciąż coś mamrocząc i oglądając się co chwila. Otępienie, władające duszą Luara od kilku dni, powoli zamieniło się w smętny spokój, może nawet nie wolny od oczekiwania na coś. Nie analizował swoich uczuć, nie szukał dla nich nazw, szedł po prostu za stróżem, mając wrażenie, że każdy krok wbija nową igłę w zbolałą głowę.
Dozorca bał się, a może tylko sprawiał takie wrażenie. Nie podchodząc do wzgórka ledwie wystającego z ziemi, trochę się zachwiał na osłabionych nogach.
– Tam… go zakopali… pod płotem… i kamieniem przywalili. Jak należało. Tylko, jak było oblężenie, cmentarz ograbili… Kamień zabrali, chyba do katapulty, czy jak…
Luar kiwnął głową. Miejsce spoczynku jego ojca porastała szara trawa, nieco przysypana śniegiem.
Stróż poszedł sobie. Luar przeszedł między nagrobkami ku jedynej, nieoznakowanej mogile.