Выбрать главу

Ten dobrze wiedział, jaką niesamowitą ciekawość wywołałby u sąsiadów, gdyby opowiedział im o tych niezwykłych zachowaniach, powtarzających się co roku, zawsze w Dzień Wszelkiej Radości. Nie wątpił, że plotkarskie kumoszki rozniosłyby to po całym mieście, lecz był z natury milczkiem.

Być może także coś, co wyczuwał swym bystrym umysłem, nakazywało mu zachować milczenie.

Tymczasem świąteczne zabawy toczyły się swoim torem.

Nasi rywale południowcy przedstawili szanownej publiczności monumentalne i pompatyczne dzieło. Na początku obwieszczono, że wszyscy zobaczą Historię Zakonu Łaszą. Tłum przed naszym podestem powoli zwracał się w przeciwną stronę. My również poszliśmy oglądać.

Historia zaczynała się odrąbaniem głowy wielkiej szmacianej kukły. Nawiasem mówiąc, głowa była przypięta guzikami do kołnierza. Potem pojawiło się Święte Widziadło Łaszą. Był nim rosły chłopak na szczudłach, zakutany po same oczy w szara opończę. Skraj peleryny, zgodnie z zamysłem autora, był obwieszony robakami. Aby widzowie skojarzyli ją z głęboką mogiłą, nie zaś z kufrem pełnym moli, ktoś przyszył do podszewki kilka tłustych gąsienic. Wielkie nieba! Wciąż żywych, wijących się, jakby Widziadło wybierało się właśnie na połów ryb.

Publiczność była poruszona. Dzieci zapiszczały ze strachu, Święte Widziadło zawyło, jak marcowy kot… To się właśnie nazywa chwyt pod publiczkę! Gdyby Łasz wyglądał tak rzeczywiście, czy znalazłby wyznawców?

Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle pojawili się na scenie również słudzy Zakonu! Było ich aż czterech, jako że południowcy stanowili trupę liczniejszą od naszej. Z przodu wyglądali jak zakapturzone kukły, z tyłu zaś każdy miał namalowany szkielet, co miało alegorycznie wyrażać, że bracia Łaszą rozsiewali śmierć. Publiczność klaskała. Jak słyszałam, wśród mieszczan zostało jeszcze sporo pamiętających Czarny Mór, który dziewiętnaście lat temu pochłonął połowę mieszkańców okręgu. Powiadano, że sprowadzili go właśnie słudzy Łaszą…

Na szczęście nie było mnie jeszcze wtedy na świecie. Moja chuderlawa, blada matka lubiła opowiadać, jaki potężny, bogaty i wspaniały był kiedyś nasz ród. Zaraza zniszczyła go w ciągu paru dni: dziadek, babcia, wujek, ciotki i kuzyni spoczęli we wspólnej mogile, dom został spalony, majątek rozgrabiony. Z całej rodziny ocaleli tylko moja matka z młodszym bratem. Resztki fortuny stopniały w ciągu bez mała dziesięciu lat. Spędzałam dzieciństwo w ogromnej komnacie, pełnej rasowych psów i nieporządnie porozrzucanych cennych ksiąg. Po śmierci matki wujaszek oddał mnie do przytułku, z którego wykupił mnie Flobaster.

W tej chwili właśnie dyszał ciężko nad moim uchem. Jasne było, że południowcy odniosą sukces i będziemy musieli zdrowo się napocić, żeby przyciągnąć z powrotem głupią publikę.

Historia Zakonu zakończyła się ku ogólnemu zadowoleniu: rumiana damulka, wyobrażająca Sprawiedliwość, zapędziła „braci Łaszą” do otwartej w porę zapadni, gdzie długo jeszcze jęczeli i narzekali. Widzowie klaskali jak szaleni. Flobaster miał kwaśną minę. Syknął wściekle na Muchę, który także chciał klaskać.

Nie zaczynaliśmy swego występu jeszcze przez pół godziny, ponieważ tymczasem zdarzył się pojedynek doboszów. Obaj byli obwieszeni swymi instrumentami. Na ziemi stał jeszcze jeden, wyglądający jak monstrualny pień, ogromny taraban. Werble dudniły aż uszy puchły. Tłum przyklaskiwał i gwizdał do rytmu. Biedacy wyłazili wprost ze skóry, ich bębenki wyły i płakały, lecz nie mogli się wzajemnie pokonać. W końcu właściciel tego wielkiego wskoczył nań i zatupał ze wszystkich sił, podskakując i wywołując tym burzę oklasków. W tym momencie skóra pękła z trzaskiem i dobosz wpadł do środka. Taki był koniec pojedynku.

Przyszedł czas na nas. Na żer publiczności została rzucona Baśń o księżniczce i jednorożcu.

Bardzo lubiłam tę sztukę. Flobaster kupił ją od jakiegoś wędrownego pismaka. Opowiadała o księżniczce (Gezina), która pokochała ubogiego młodzieńca (Barian). Zły czarownik zamienił go w jednorożca. Co prawda, według mnie, skoro był to zły mag, nie powinien zamieniać go akurat w tak piękne stworzenie! Mógł wybrać coś brzydszego: wiadro pomyj albo dziurawy kaftan… Spróbujcie jednak wystawić spektakl, w którym bohater występuje pod postacią brudnego wiadra…

Maga grał Fantin, nasz etatowy czarny charakter. Jak nikt umiał groźnie marszczyć brwi, wykrzywiać usta i cedzić złowieszczo każde słowo. Prawdę mówiąc, nie potrafił niczego innego. W rzeczywistości był poczciwy i głupawy. Tacy są również potrzebni.

Barian i Gezina śpiewali w duecie. Srebrzysty sopran solistki wywoływał zawrót głowy nie tylko u kupców na jarmarkach, lecz nawet u wielkich panów. Artystka jednak nie pozwalała sobie z nikim na całusy bez „prawdziwej miłości”. Z tego co pamiętam, przeżyła co najmniej sześć, może siedem takich miłości.

Spektakl szedł dosyć monotonnie, pod koniec widzowie zaczęli się nudzić. Trochę poprawiła sytuację scena przeistoczenia. Mucha walił ze wszystkich sił w miedzianą tarczę, Flobaster potrząsał arkuszem blachy, a Barian wił się w kłębach dymu (podłożyłam pod sceną kiść wilgotnej, tlącej się słomy). A jednak im bliżej finału, tłumek przed naszym teatrzykiem zastanawiająco rzedniał.

Południowcy szczerzyli białe zęby. Trzeba było ratować sprawę.

Mucha szybciutko obiegł publiczność z tacką, która nie zapełniła się nawet do połowy i zapowiedział Farsę o rogaczu. Przybyło nam paru zaciekawionych widzów i w tym momencie zauważyłam Jasnowłosego Pana.

To było nieuniknione. Przewyższał otoczenie o głowę, jaśniał niczym morska latarnia nad rozkołysanymi falami. Miał niesamowicie błękitne oczy, błyszczące jak bryłki lodu w słonecznych promieniach. Nie był już młody, lecz nie wypadało go też nazwać starym. Nigdy jeszcze nie widziałam tak przystojnego oblicza. Wyglądał jak żywy posąg wielkiego wojownika. Spoglądał w naszą stronę, wyraźnie zastanawiając się: zostać, czy odejść.

Nie odchodź, Jasnowłosy!

Ledwie doczekałam, aż Flobaster przebrany za kancelistę skończy swój monolog. Grał surowego męża, którego żona miała być wcieloną cnotą.

Dopowiadał jeszcze ostatnie słowa, gdy wybiegłam na scenę z wypchanym biustem i takimże zadkiem. Wyleciałam jak z procy. Wśród publiczności liczył się dla mnie w tej chwili tylko jeden widz.

Ach, jestem znudzoną żoneczką, jakże cnotliwą: może by tak dobry małżonek pozwolił mi wyszywać z przyjaciółeczką?

Przyjaciółka wyszła zza kulis, kołysząc się na wysokich obcasach. Dzierżyła tamborek wielkości obrusa. Podczas, gdy śpiewałam: „Ach, przyjaciółeczko, jaki to trudny ścieg, jaki dziwny wzór… „ z tejże opadały kolejno kapelusik, pantofelki, woalka, suknia i gorset…

Mucha został w samych kalesonkach. Z przodu sterczała wielka, gruba marchew. Dwoje spiskowców schowało się po chwili za wiszącym prześcieradłem, zarówno przed „mężem”, jak i publicznością.

Tę scenę można grać do oporu.

Stykając się czołami, ja i Mucha jęczeliśmy i wyli, dysząc chrapliwie i kręcąc biodrami. Co pewien czas wystawiałam zza zasłony gołe kolano, a chłopak rytmicznie wstrząsał materiał chudym zadkiem. Udawaliśmy rozkosz, jak umieliśmy. Jego czarne oczy płonęły, na górnej wardze pojawiły się krople potu. Podejrzewałam, że w tym momencie odniósłby sukces nawet bez marchewki…