Zaskoczenie pozbawiło mnie mowy. Haar patrzył na mnie hipnotycznie, jak gadzina. Posługaczka szybko zebrała ze stołu puste naczynia. Szef południowców przysiadł się, zakładając niedbale nogę na nogę.
Nie był jeszcze stary, można by go było nawet uznać za wciąż młodego. Spod kołnierza kurtki wystawał koronkowy kołnierzyk koszuli. Na jednym z palców błyszczał gruby złoty pierścień, będący na południu oznaką bogactwa.
– Pokłóciliście się? – zapytał łagodnie.
Duże usta, naciągnięte jak na sznurku, nieco się uniosły w kącikach.
– O co?
Nawet nie próbował usprawiedliwić swojej bezczelności. Miałam ochotę rzucić mu prosto w oczy: A co ci do tego?! Śledzisz nas?
– Ile ci płaci, kochana?
Długi Haar wyraźnie lubił krótkie rozmowy.
– Mała, uboga trupa to nie najlepsze miejsce dla rozkwitającego talentu, nieprawdaż? Na jałowym piasku uschnie kwiatuszek… trzeba go przesadzić na żyzną glebę.
Cóż za przepiękne, kwieciste wyrażenia, pomyślałam i miałam ochotę wyładować na intruzie całą nagromadzoną we mnie złość.
Pokiwał głową przymilnie, jakby czytając w moich myślach.
– A zresztą… bez urazy. Nie mam prawa wtrącać się w wasze sprawy. Wiedz jednak, że nie każdemu proponuję pięć srebrników. Decyzja należy do ciebie. Twoja sprawa, jeśli nie zechcesz…
Tracąc nagle rezerwę, wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Na pewno wiesz, gdzie mnie szukać?
Ukłonił się z wdziękiem i odszedł. Nadal tępo wpatrywałam się w zamknięte drzwi, zbita z tropu, zła i rozdrażniona, a jednak mile połechtana. Taki ważny i sławny człowiek, jak Haar, a jednak zniżył się do prośby. To było miłe…
Cmentarz w Kawarrenie znany był ze swojej prastarej tradycji: niemal wszystkie pomniki nagrobne wyobrażały ptaki, które przysiadły zmęczone na mogile.
Egert zatrzymał się nad grobem rodziców. Nagrobek ojca zwieńczony był potężnym wizerunkiem orła, nieco przygarbionego przeżytymi latami, nad mogiłą zaś jego małżonki opuszczał znużoną głowę bocian. Egert długo zgarniał śnieg z kamiennych płyt, ze skrzydeł i zimnych marmurowych grzbietów.
Cmentarz zastygł pod cienką warstwą śniegu. Egert krążył po nim, wiele razy mijając kamienne gołębie, nastroszone jaskółki i bliżej nieokreślone pisklę, które schylało główkę nad wykutymi w granicie literami: „Jeszcze pofrunę… „.
Dawniej grób bez pomnika znajdował się na samym skraju cmentarza. Teraz miał ze wszystkich stron nowe sąsiedztwo, lecz figury i tak nikt nie zamówił, więc gładka, pusta płyta była ze wszystkich stron obrośnięta suchą trawą, wystającą spod śniegu żółtymi wiechciami.
Egert zatrzymał się. Nie sposób było odczytać napisu na kamieniu, należało wpierw odgarnąć śnieg. Oficer dobrze jednak wiedział, co tu napisano. Trudno zapomnieć imię niewinnego, zabitego przez ciebie człowieka.
„Dinar Darran” – oznajmiał napis. Był narzeczonym młodej Torii. Egert zabił go w pojedynku. Ciężko potem odpokutował ten grzech. Być może Dinar jednak przebaczył swemu zabójcy i pozwolił mu żyć szczęśliwie z Torią.
Śmierć Dinara obciążyła Egerta na zawsze. Natomiast śmierć Fagirry była sprawiedliwą koniecznością. Nie żałował tego zabójstwa ani jednej sekundy. Fagirra jednak nie wybaczył niczego. I doczekał się zemsty.
Nad płytą kołysała się sucha trawa…
Niewielki, śnieżny wir. Sucho zaszeleściła zżółkła trawa.
Luar stał wsparty plecami o pień. Stróż nie chciał zajmować się mogiłą za żadne skarby, Luar więc sam oczyścił z zeszłorocznego listowia zapomniany, nieogrodzony wzgórek.
Bał się przychodzić tutaj. Nie potrafił jednak nie przychodzić. Tym bardziej dziś, przed odjazdem.
Nie chciał wyruszać. Bał się tej drogi. Wiedział, że coś go oczekuje na jej końcu, coś, czego nie chciał spotkać. Niepotrzebny mu stary medalion z dziecięcych wspomnień…
Potrzebny. Jak powietrze. Jak światło.
Tak samo pijak zdąża do karczmy podczas zamieci, ryzykując zamarznięcie. Zakochany, wiedziony pożądaniem, wspina się po parapecie, nie bojąc się skręcić kark. Luar odkładał podróż z dnia na dzień, lecz przyciągająca moc medalionu była większa niż strach.
Leżeliśmy w dusznych ciemnościach, w szczęśliwym rozleniwieniu, jak dwa syte, wygrzewające się na słońcu kocury. Gdzieś w kącie cicho chrobotała myszka. Przez szczelinę kotary przebijał się mętny odblask gasnącego kominka. W otwartym oku Luara odbijała się czerwona iskierka. Drugiego nie widziałam. W tej chwili widziałam jego twarz, jakby była namalowanym krajobrazem, pełnym wzgórków i dolin, a także jedynym bezsennym jeziorem. Czerwony poblask zastępował w tym pejzażu zachodzące słońce. Zapewne podobne myśli zjawiają się tylko na progu snu.
Poruszył się nieco. Jedyne widoczne oko spojrzało na mnie.
– Chce ci się spać?
– Nie – odpowiedziałam szeptem.
Nie chciałam zamieniać błogosławionej ciemności na szary świt. Ostrożnie przyciągnął mnie do siebie.
– Posłuchaj… Dawno, dawno temu żył na świecie pewien czarodziej… mag. Był potężny i potrafił patrzeć w przyszłość. Nazywano go Wieszczbiarzem.
Uśmiechnęłam się lekko. „Pewna kobieta potrafiła bielić płótno… Dlatego nazywano ją praczką”.
– Nie śmiej się – powiedział z urazą.
Przywarłam się do niego policzkiem. Westchnął i kontynuował opowieść, nieco śpiewnie, jak winno się opowiadać baśnie.
– Ten właśnie człowiek zawładnął niezwykle cenną rzeczą: Amuletem Wieszczbiarza. To taki medalion z wycięciem, przez które prorok widział rzeczy niedostępne dla innych. Miał wielką moc i żył bardzo długo. W końcu jednak zmarł. Medalion, czyli Amulet, przekazał swemu następcy, który również był magiem i stał się Wieszczbiarzem. Owego zmarłego starca zwano od tamtych czasów Pierwszym Wieszczbiarzem… Długo tak trwało. Wieszczbiarz umierał, a wtedy Amulet sam znajdował nowego właściciela…
– Na wyczucie? – chciałam wiedzieć.
Nie roześmiał się.
– Być może… Amulet ma specjalne wyczucie. To bardzo skomplikowany artefakt. Daje moc właścicielowi, lecz może nawet zabić samozwańca. Jest bardzo silny. Niebezpieczny. W księgach zapisano, że za pomocą medalionu Wieszczbiarz przekraczał… A może to tylko wymysł. Mijały wieki i Amulet przechodził od jednego do następnego.
Zamilkł. Mysz, która przycichła podczas opowieści, od nowa wzięła się z pasją do roboty.
– I co było potem? – spytałam.
Westchnął.
– Potem… Zmarł ostatni Wieszczbiarz. Był wielkim magiem i dobrym człowiekiem. Zwał się Orwin. Podobno zginął i Amulet pozostał bezpański. Szuka od wielu dziesięcioleci…
– Kogo? – zapytałam głucho.
– Wieszczbiarza – odparł z irytacją.
Znowu zapadła długa cisza ku zadowoleniu myszki.
– Skąd o tym wszystkim wiesz? – zapytałam ze szczyptą ironii.
Podniósł się na łokciu i zobaczyłam wreszcie tuż przed sobą dwoje jego oczu.
– Ten medalion długo był ukryty u mego dziadka, dziekana Łujana. Także był magiem…
– Twój dziadek był magiem?!
Ja także usiadłam na pościeli. Można zmyślać przeróżne rzeczy, lecz coś takiego nie pasowało do Luara. Wpatrzyłam się weń przenikliwie, na ile pozwalały ciemności.
– Twój dziadek był magiem?!
W jego głosie pojawiło się zdziwienie, widocznie uważał, że wiem o wszystkim.
– No tak… Dziekan Łujan był znany w tym mieście, a w uniwersytecie niemal bogiem… To on powstrzymał Czarny Mór, wezwany przez bractwo Łaszą. Mało kto dziś o tym pamięta.
Teraz jego głos zadrgał goryczą.
– Napisał traktat O magach, zbiór żywotów… Nie przeczytałem go w całości. Czytałem jednak o Wieszczbiarzach i Amulecie…