Atmosfera strachu zagęszczała się wokół niego coraz bardziej. Gdyby Luar, jak próżna kokietka, miał przy sobie małe lusterko i zerknął w nie czasem, zrozumiałby zaraz, dlaczego najpierw odmawiają mu noclegu, a w końcu wpuszczają z lękiem… Żądza medalionu, zżerająca go od środka, coraz mocniej jawiła się w jego chłodnych, przenikliwych oczach.
Zdarzało mu się płakać po nocach. Amulet wzywał go, jak zagubione dziecko matkę. Stało się to prawdziwą torturą, natrętną obsesją. Nie widząc wokół niczego innego, młodzieniec rwał się do przodu, wiedząc, że nadchodzi kres tej szalonej podróży.
W dodatku rozumiał, że wraz z medalionem zjawi się ktoś, z kim koniecznie trzeba się będzie spotkać.
Wiosna przyszła od razu. Jakiś czas trwała zgniła odwilż, aż pewnego ranka zabłysło słońce i wszyscy zrozumieli, że zima wreszcie przepadła.
Kosmate miotły rozmazywały po jezdniach nawóz i glinę, a na witkach wykwitały pączki. Mieszczki czym prędzej starały się o jakiś wiosenny dodatek do swych sukien, toteż u kupców galanteryjnych zwiększył się popyt na kolorowe kokardki, sprzączki i chusty. W niektórych ogródkach zakwitły żółte kwiatki. Zakochani wyrywali je z korzeniami, by potem ofiarować szarmancko jakiejś modystce lub szwaczce.
Publiczność dopisywała, przy czym zwiększył się popyt na tragiczną lirykę. Farsy grywaliśmy rzadziej, co było dla mnie istotne, gdyż dość długo chromałam. Publika klaskała, a tymczasem coraz bardziej przybliżał się koniec naszych gościnnych występów.
Było zrozumiałe, że z pierwszym naprawdę ciepłym dniem nasza trupa opuści gościnny gród i życie wróci do normy: wędrówka, spektakle po wsiach i na jarmarkach, w zamkach bogatych i pyszałkowatych arystokratów, chutorach naiwnych i przyziemnych chłopów, na bazarach pełnych sprytnych złodziejaszków… Wyboje, deszcze i słońce… Zebrawszy się wieczorem w tawernie, Barian i Flobaster dyskutowali, dokąd mamy się udać. Rozleniwiony podczas zimy Fantin kiwał głową, zgadzając się na wszystko. Gezina twierdziła, że dobrze byłoby pojechać na morskie wybrzeże. Ja jedna milczałam ponuro. Ciekawe, czy Luar zmartwi się, jeśli po powrocie nie zastanie mnie w mieście? Ile czasu zajmie mu poszukiwanie tego dziwnego Amuletu?
Kto wie, kiedy tu znowu zawitam. Nasza wędrówka była w znacznym stopniu nieprzewidywalna. To tak jakby snuła plany na przyszłość gałązka unoszona przez wzburzony nurt potoku…
Brudna woda wzbierała w ulicznych rynsztokach, a w kanale podniosła swój poziom niemal do samego garbatego mostku. Wróble ćwierkały radośnie. Flobaster coraz częściej spoglądał z nadzieją w niebo, a Mucha głośno odliczał dni, tak bardzo wyrywał się w drogę.
Za każdym razem, gdy spotkałam na ulicy studenta, lustrowałam go wzrokiem od trzewików po czarny kapelusik z frędzlami. Słowo „Amulet” sprzęgło się w mej pamięci na stałe ze słowem „księga”. Księga dziadka Luara… Maga o imieniu Łujan. Dopiero teraz do mnie dotarło, że chłopaka nazwali na jego cześć podobnie brzmiącym mianem. Dziadek był lubiany i szanowany, stworzył także dzieło, żywoty magów. Luar nie zdołał doczytać do końca, lecz czytał o Amulecie. A przede wszystkim, pozwolił i mnie przeczytać.
A skoro pozwolił, rozważałam, byłoby głupio i niewdzięcznie z tego nie skorzystać. Pozostał jeden szkopuł: książka zapewne znajduje się w bibliotece uniwersyteckiej. Gdzie jeszcze? Pani Toria z pewnością trzyma ją w sypialni, skoro jest następczynią ojca czarownika. Jakkolwiekbym się starała, brak szans, by się tam przekraść. A do uniwersytetu?
Dwóch studentów często przychodziło na nasze spektakle. Obaj robili prezenty Gezinie w rodzaju lodów na patyku, srebrnych monet i żółtych kwiatków zerwanych w ogródku. Mało ich obchodziłam i trudno byłoby zresztą oczarować kogoś w kostiumie staruchy z Trirusa prostaka.
Pierwszy z nich był krzepkim gospodarskim synem, który uciekł ze swojej wioski w objęcia rozwiązłego miejskiego życia i przypadkiem wpadł w szpony profesorów. Drugi wyglądał mi na syna piekarza, okrągły, jak biało-różowe ciasteczko, obsypany piegami jak rodzynkami. Znając gusta Geziny, wróżyłam większe powodzenie pierwszemu z nich, a druzgoczącą klęskę drugiemu.
Tak się też stało. Pewnego pięknego dnia Gezina i osiłek poszli na spacer po mieście, a piegowaty został sam, przeżuwając gorycz porażki.
Postanowiłam umilić mu samotność.
Był niezmiernie uradowany. Uśmiechał się i czerwienił, gładząc mą dłoń. Natychmiast zapomniał o Gezinie, gdyż, prawdę mówiąc, było mu wszystko jedno, jedna aktoreczka, czy druga. Kolor włosów też nie miał znaczenia. Byle się przechadzać pod rękę, spoglądając z góry na przechodniów, a potem chwalić się przed koleżkami: ach, te komediantki!
Nazywał się Jakon. Jego ojciec nie był piekarzem, jak wcześniej sądziłam, lecz medykiem. Praktykował w mieście, trzymając syna w karbach. Biedaczek bardzo się skarżył. Nadal dostawał w domu lanie, w uniwersytecie był pośmiewiskiem, kobiety nim gardziły, dlatego szukał czasem dowartościowania.
Z tego, co zrozumiałam, częścią tego dowartościowania była przyjaźń z największym osiłkiem na uniwersytecie (nie mam pojęcia w jaki sposób syn lekarza pozyskał tego tępawego byczka), a także uganianie się za aktorkami. W owej chwili nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Spadłam mu prosto w ręce jak dojrzały owoc, a jedyną przeszkodą dla pełnego zbliżenia był kaprys aktoreczki: chciałam zwiedzić gmach uniwersytetu. Jeśli nie cały, to przynajmniej bibliotekę.
Jakon wytrwale tłumaczył, że nie jest przyjęte wpuszczać na teren uczelni osoby postronne. Trwałam przy swoim. No cóż, trudno. Łatwiejsze zadania mogę wypełniać bez pomocy zakochanego studenta.
W końcu młodzik się poddał. Nie mógł przecież zrezygnować z nadarzającego się szczęścia ani wycofać się w żaden sposób! Umówiliśmy się wieczorem, po zmroku, kiedy to ślęczą przy świeczce nad książką tylko najpilniejsi studenci, a ich lekkomyślni koledzy zabawiają się w miejscowych tawernach, w budynku akademickim panują mrok i pustka, pilnuje go tylko jeden stróż, a w bibliotece buszuje tylko kot łowiący myszy. O takiej właśnie porze roztrzęsiony i spocony Jakon poprowadził mnie pomiędzy strzegącymi wejścia żelazną żmiją i drewnianą małpą.
Człapał przodem, głośno dysząc. Osłaniając dłonią płomyk świecy, wynajdywał kolejne korytarze z niszami, potężne kolumny, czyjeś oblicza na kamiennych płaskorzeźbach. Czuć było kurzem. Zadrżałam. Zapach przypomniał mi zburzony dom mojej babci, w którym spędziłam dzieciństwo.
Jakon obejrzał się.
– To tutaj… Tylko na pięć minut, jasne? Popatrzysz i zaraz pójdziemy…
Cały się trząsł, pewnie ze strachu, a może także z oskomy. Biedak wyobrażał sobie, że zaspokoiwszy ciekawość, odpowiednio wynagrodzę go za wyświadczoną mi grzeczność.
Rozwarły się powoli wielkie drzwi. W ciemności bielały trzy wysokie okna, za którymi noc błyszczała nielicznymi, mętnymi gwiazdkami. Student sapał nad moim uchem.
Książki pokrywał kurz. Całe lata, dziesięciolecia… Uchwyciłam się najbliższego regału, gdyż zakręciło mi się w głowie. Dzieciństwo, mama…
Tam także było pełno kurzu i nikt go nie wycierał. Od czasu do czasu część bezcennych zbiorów szła na podpałkę. Całymi godzinami siedziałam na podłodze, oglądając złocenia na skórzanych oprawach, wytłaczane grzbiety. Szczególnie fascynowały mnie zameczki, niektóre księgi były oplecione łańcuchem, jakby ukrytą w nich mądrość można było skraść i wynieść, pozostawiając puste, pożółkłe stronice…
Nauczyłam się czytać ze starego elementarza. Na każdej stronie były obrazki, które mogłam oglądać bez końca. Elementarz przepadł pewnej zimy w piecu. Nie płakałam, ponieważ na jakiś czas zrobiło się trochę cieplej. Do tego dokuczały nam myszy. Kiedyś złapałam na ulicy wychudłego, zapchlonego kociaka, lecz para naszych kudłatych psów myśliwskich natychmiast go przegoniła, dobrze, że nie zjadła.