Psy były ciągle głodne. Tak samo jak ja. Jedynym bogactwem mego dzieciństwa był stosy starych książek…
Oprzytomniałam. Jakon naturalnie się niecierpliwił, skoro wyznaczył mi na zwiedzanie biblioteki tylko pięć minut. W każdym razie miałam mało czasu i nie zamierzałam tu siedzieć do rana.
Na niewielkim stoliku stał lichtarz. Zapaliłam dwie grube świece, ku przerażeniu studenta i zaczęłam przeglądać zawartość półek.
– Zwariowałaś?! – wydusił. – Ktoś zobaczy światło!…
– Nie widzę w ciemności – oznajmiłam.
– Co chcesz zobaczyć? To książki naukowe, na pewno takich nie czytasz…
Nie odpowiedziałam. Książek było rzeczywiście bardzo dużo, a czasu mało. Zrozumiałam, że nie poradzę sobie bez cudzej pomocy w osobie wystraszonego Jakona. Odwróciłam się do niego, z zachwyconym i zarazem z lekka zmieszanym wyrazem twarzy.
– Tak, widzę, że naukowe… Wszystkie je przeczytałeś? – spytałam z podziwem.
Studencik stropił się. Wątpię, czy wyróżniał się spośród kolegów szczególną pilnością i głęboką wiedzą.
– Bo wiesz – naciskałam dalej – zawsze marzyłam, by poznać bliżej uczonego. Są inni niż wszyscy. Ty przecież wiesz na pewno, gdzie stoi każda książka?
Na jego twarzy zjawiło się wahanie. Zgrzytnęłam zębami. Ależ mi się trafił idiota!
Dalszy ciąg planu komplikował się coraz bardziej. Należało wymienić tytuł książki, a tym samym zdradzić mą tajemnicę. Kto wie, kto jeszcze, oprócz grubawego Jakona, dowie się potem, że pewna komediantka poszukiwała konkretnego dzieła…
Zresztą, chyba miał gdzieś moje tajemnice. Chwycił mnie mocno za rękę.
– Chodźmy już… Popatrzyłaś… Wystarczy…
Wyrwałam dłoń. Wydęłam zimne usta.
– Łapy przy sobie. Jeszcze nie zasłużyłeś.
Jęknął cichutko. Skinęłam głową z satysfakcją.
– A teraz znajdź dla mnie, Jakonie, dzieło dziekana Łujana O magach.
Zdaje się, że nim wstrząsnęłam.
Z wytrzeszczonymi oczami zagłębił się w zakurzony mrok biblioteki. Długo dobiegały do mnie jego przeciągłe westchnienia i stłumione przekleństwa. Kiedy znów się pojawił, ręce miał puste.
– Nie wiem… Była tutaj kopia… Oryginał jest w gabinecie pani Torii. Kopia była tutaj…
Skoczyłam ku niemu tak, że biedak się cofnął.
– Posłuchaj, Jakonie… Jeśli zaraz nie znajdziesz tej książki, zacznę krzyczeć i powiem strażnikom, że zwabiłeś mnie tutaj, żeby…
– Nie!!!
Pobladł tak, że nawet piegi zniknęły.
– Szukaj – rzuciłam lodowato.
Długo szukał. Kot myszołów wychynął z ciemności, żeby otrzeć się o moją spódnicę.
Młodzieniec zjawił się znowu, niemal płacząc.
– Nigdzie nie ma… Może pani Toria zabrała… do gabinetu dziekana.
– Chodźmy do gabinetu – powiedziałam spokojnie.
Prawie padł.
– Coś ty… Nie wolno! Tam można wchodzić tylko z panią Torią. Drzwi są zamknięte!
Znów zazgrzytałam zębami. Zdaje się, że wszystkie moje starania poszły na marne. Pozostaje tylko cmoknąć w policzek syna lekarza, żeby tak bardzo nie cierpiał.
Uniosłam świecznik nad głową, żeby oświetlić jak najwięcej, gdy rzucałam ostatnie spojrzenie na księgozbiór.
Stała tuż przed mym nosem. Wytłaczany grzbiet pobłyskiwał złoceniami. Starczyło wyciągnąć dłoń.
Zrobiłam to.
Łujan. O magach. Żywoty wielkich mężów, którzy…
– To ta? – zapytałam Jakona.
Przełknął ślinę i kiwnął głową z udręką.
Księga była ciężka, lecz stosunkowo nowa, miała najwyżej parę dziesiątków lat. Okładki pachniały skórą. Światło dwóch świec padło na gładkie, niezniszczone stronice. Zawartość księgi zaparła mi dech w piersiach.
Co za nazwiska. Sam ich dźwięk zdawał się przepełniony magią. Baltazar Est. Lart Legiar. Orlan Pustelnik. Raul Ilmarranien, zwany Marran, a dalej również Odźwierny…
Drgnęłam mimowolnie. Może dlatego, że Raul to Luar, tylko na odwrót. Tak bywa…
Jakon pojękiwał za mymi plecami. Właściwie skomlał cieniutko i cichuteńko.
Przewróciłam stronice do samego początku. Drżałam coraz silniej. Otóż i on, Pierwszy Wieszczbiarz… Niewyobrażalnie dawno… A obok…
Cicho westchnęłam. Obok widniało: Starzec Łasz, wielki szaleniec…
Dłonie mi spotniały. Ostrożnie, aby, strzeżcie niebiosa, nie pobrudzić strony, zaczęłam szukać rozdziału o wielkim, szalonym starcu. To nie mógł być zbieg okoliczności. Jakie mogły być związki tego szaleńca ze Świętym Widziadłem Łaszą, które czcił zakon, co dwadzieścia lat wstecz sprowadził na miasto zarazę i należał do niego ojciec Luara, Fagirra…
Wspaniała książka. Miało się ochotę wpijać wzrokiem w każdą stronicę i nie odrywać się już. Nie miałam jednak czasu. Gdzie ten rozdział na temat Łaszą?
Jakon zapiszczał jak spłoszony zając. W bibliotece zrobiło się jaśniej. Nie zwróciłabym na to uwagi, gdyby student nie rzucił się, jakby chciał zakryć sobą księgę przed oczami kogoś stojącego w drzwiach.
– To nie ja… to ona!…
Gnojek, pomyślałam ze złością. Mam w nosie stróża i Jakona, zabiorę tę księgę, nawet ukradnę, bo jest mi potrzebna. Jeśli to konieczne, będę o nią walczyć.
– To nie ja… – bełkotał dalej syn lekarza.
Zacisnęłam zęby i odwróciłam się z zimnym obliczem.
W drzwiach stała Toria Soll z takim samym świecznikiem jak mój. Jej piękna twarz była maską wściekłości.
Cały mój animusz bojowy natychmiast przygasł, jakby spryskany wodą. Zapewne Toria miała podobny wyraz oczu, kiedy waliła swego syna po twarzy kandelabrem. Wzrok był zabójczy.
– Ciekawska aktoreczka? – upewniała się matka Luara.
Mówiła bardzo cicho. W jej szemrzącym głosie dał się słyszeć szelest żmii pełznącej po kamieniach.
– Komediantka, której nie wystarcza teatrzyk?
Oczywiście poznała mnie. Naturalnie z moim obliczem wiązało się w jej myślach niemiłe wspomnienie o Luarze, kapturze Łaszą i objawieniu Egerta Solla.
– Ona… – zachrypiał Jakon.
Został bezlitośnie usunięty z drogi. Toria podskoczyła ku mnie z płonącymi oczyma.
– Czego tutaj szukasz, dziwko?!
Obraza, niczym policzek, przywróciła mi wszystkie siły. Wyprostowałam się dumnie.
– Jakim prawem pani uważa…
Jej źrenice rozszerzyły się, kiedy zobaczyła na stole za moimi plecami otwarte dzieło jej ojca.
– Ach, ty!
Zostałam odrzucona na bok jak kotka. Toria zatrzasnęła księgę tak, że płomyki świec zakołysały się, omal nie gasnąc. Z ciężkim tomem przed sobą, jakby chciała mnie nim walnąć, pani Soll ruszyła na oślep przed siebie, zapędzając mnie w róg między półkami.
– Jak śmiałaś!
– Wszystko mi opowiedział! – krzyknęłam prosto w twarz wykrzywioną wściekłością. – Luar mi opowiedział, miał prawo, to także jego książka!
Zachwiała się, słysząc imię syna, jak od uderzenia. Opanowawszy się, znów mnie zaatakowała.
– Oduczę ciebie wtykać nos w nieswoje sprawy!… Podła gadzina…
Różnie mnie już wyzywano i nauczyłam się puszczać obelgi mimo uszu. Ta jednak wycisnęła mi Izy z oczu.
– Gadzina? – wrzasnęłam przez łzy. – Nie wygnałam własnego syna!
Chwyciła się jedną dłonią za serce, a drugą za regał, żeby nie upaść. Jej wzrok spłynął po mnie bezsilnie, jak woda po kaczce. A jednak dalej się bałam.