– Ty… – wykrztusiła.
Zaszlochałam.
– A czym on zawinił?! Nie kochał pani jak matki? Nie ufał? Dlaczego ma odpowiadać za…
Zacięłam się. Nie powinnam była tego mówić. Na pewno nie.
Kręcąc się jak niewidoma, odwróciła się ode mnie plecami. Odeszła w stronę stołu, przytrzymując się półek, zgarbiona i kuśtykająca jak staruszka. Wzięła świecznik i ruszyła do wyjścia. Zapomniany Jakon płakał gdzieś w kącie. Nie dbałam już o niego.
Jego pokój był nienaturalnie czysty. Dalla sprzątała tutaj codziennie. Nie miał kto gnieść pościeli, brudzić podłogi i rozrzucać gdzie popadło ubrania i książki. Toria stanęła w progu, nie mając odwagi wejść. W dzieciństwie tak samo bała się wejść do pokoju, gdzie spoczywała martwa matka…
Cicho i czysto. Jak u nieboszczyka.
Pokój jej martwego syna.
Cofnęła się i zamknęła drzwi. Luar…
Imię smagnęło ją niby batem.
Przebudziła się w środku nocy, ponieważ wydało się jej, że ktoś jeszcze jest w sypialni. Milczący i zimny jak odbicie w lodowej tafli.
– Odejdź – błagała, naciągając kołdrę na głowę. – Odejdź… Za co…
Wtedy w lochach także płakała i pytała za co. Tłumaczył jej, nie żałując czasu, że potworna zbrodnia winna być ukarana. Sprowadzić Czarny Mór to potworna zbrodnia, nieprawdaż? Jęczała: Przecież ja… jestem niewinna… Nie zaprzeczał, kiwał głową ze zrozumieniem. Czasem skazują niewinnych. Ofiara powinna być niewinna. Inaczej, cóż by to była za ofiara?
Chciał także wiedzieć, gdzie jest medalion. Bardzo chciał wiedzieć. Toria by powiedziała, pragnąc przerwać tortury, lecz ból i szok sprawiły, że zapomniała…
Pośrodku sypialni nikogo już nie było. Pozostał tylko zapach przypalanego mięsa. Ohydny odór.
Ręce przywiązane rzemieniami do drewnianej ławy. Nacieszywszy się jej krzykami, rozluźnił nieco więzy w kostkach… Potem całkiem zdjął. Chciała go kopnąć, lecz nie starczyło jej sił, jedynie szarpnęła się lekko, kiedy dłonie w rękawicach rozchyliły jej kolana…
W rękawicach? Rzeczywiście miał rękawice? Przecież pamiętała odrażający dotyk ciepłych, bezkostnych, nagich dłoni…
Była głęboka noc. Toria wstała, zapaliła lampkę, ubrała się i siadła przy oknie.
Przesiedziała tak do świtu.
Chłopak wszedł do gabinetu przyprowadzony przez starego sługę.
– Student Jakon? – upewniła się chłodno.
Chłopak chlipnął. Jasna główka, wysyp piegów na pulchnej, dziecięcej wciąż fizjonomii.
– Były student.
Machnęła mu przed nosem zarządzeniem rektora. Jego wciąż rozszerzające się oczy wypełniły się łzami żalu.
– Pani… Przysięgam… Tak nie można… Za co… Przecież nie chciałem…
Skinęła na służącego, który wyprowadził studenta za ramię. Z korytarza dobiegły po chwili odgłosy histerycznego płaczu.
Toria nie czuła niczego. Może odrobinę ulgi. Można będzie teraz zapomnieć o wszystkim…
Co z oczu, to z serca.
Niebieskozielona rzeka wiła się w licznych zakrętach. Niebo odbijało się w wodzie, trawa zieleniła mokrymi kępami przy brzegach.
Luar zatrzymał konia. Droga była prosta, lecz na jej końcu nie było widać medalionu. Na pochyłym brzegu natomiast przechadzał się jakiś człowiek. Niewielka z tej odległości figurka czasem pochylała się, zamiatając ziemię połami płaszcza, chwilami dziwnie wymachiwała ręką, przysiadając jak w tańcu. Jeden jedyny człowiek na tym brzegu, poza tym ani żywej duszy.
Luarowi zaparło dech w piersiach. Nadszedł koniec jego szalonej podróży. Teraz był pewien, że Amulet znajdzie się w jego rękach przed zachodem słońca. Nawet jeśli będzie musiał kogoś zabić.
Pod nogami chlupotała woda, gromadząca się między kępkami na pół zgniłej i świeżo wyrosłej trawy. Luar patrzył uważnie pod nogi, na razie tracąc z oczu tamtego człowieka. Wkładał wszystkie siły w zachowanie równowagi. Powinien stąpać jak prawdziwy władca.
Poczuł silniejszy zapach od rzeki. Buty miał zabłocone po kostki. Podniósł głowę dopiero, gdy stanął na mokrym piasku.
Tamten nie zwracał na niego uwagi. Puszczał kamyki na wodzie.
Długo przymierzał starannie wybrany spośród leżących na brzegu płaski, okrągły kamień, obracając go w palcach. Potem zamachiwał się wprawnie, rzucał i kamyczek skakał po powierzchni wody, leciał niezwykle daleko jak prawdziwa kaczka. Nieznajomy uważnie obserwował te skoki, jakby to było jego najważniejsze życiowe dzieło. Jakby oglądał czyjąś koronację lub pogrzeb.
Luar stał milczący. Zapewne tak się czuje zdeterminowany rycerz, który odnalazł w kamiennym labiryncie zamiast skarbu przerażającego smoka. Beznamiętnego, jak wszyscy strażnicy.
– Dwadzieścia pięć, dwadzieścia, sześć, dwadzieścia siedem…
Rzucający kaczki skrzywił się. Dwudziesty siódmy wydał się nieudany. Pochylił się, szukając. Płaski, niewielki kamyk leżał w zasięgu cienia rzucanego przez Luara.
Nieznajomy zatrzymał się i podniósł głowę. Luar naprężył się, gotów spotkać się z wzrokiem tamtego, tamten jednak odwrócił się, rezygnując z kamyka. Stał plecami do młodzieńca, patrząc na rzekę. Był wysoki, chudy, wyprostowany jak tyka. Luar do tej pory nie ujrzał jego twarzy.
– Przyszedłem po swoją własność – rzekł głucho Luar. – Ma pan coś, co należy do mnie.
Nieznajomy obejrzał się powoli.
Wcale się nie zmienił od czasu, gdy pięcioletni Luar łykał łzy za kufrem, ponieważ jego ulubiona zabawka znalazła się w obcych rękach. W długich, wysuszonych dłoniach tego właśnie starca. Ojciec i matka, przecież dorośli, a drżeli pod spojrzeniem obcego. Teraz zrozumiał częściowo, dlaczego. Starzec był jakby nie z tego świata. Kto wie, co kryło się w głębiach jego umysłu.
– Wyrosłeś – odparł powoli starzec. – Jesteś podobny do ojca.
Kąciki jego ust drgnęły ironicznie. To jasne, że nie miał na myśli Egerta Solla. Luar zachwiał się jak spoliczkowany, przypomniawszy sobie, że kiedy czternaście lat temu odciągali go od tegoż staruszka, jego wąskie wargi podobnie zadrgały, a jasne oczy bez rzęs wpiły się w chłopca, przenikając na wskroś. Widocznie już wtedy znał całą prawdę.
– Niech pan odda, co moje – powiedział Luar poprzednim tonem. – Niczego mi więcej nie trzeba.
– Czegóż chcieć więcej – odparł z uśmiechem stary.
Luar milczał, zastanawiając się, co zrobi w razie odmowy. Myśli płynęły powolnie, ale na pewno wiedział, że będzie walczył do końca. Nawet jeśli będzie trzeba utopić starucha w ślad za jego kamykami.
– Czasem zdaje mi się, że już mi wszystko jedno…
Starzec uniósł głowę ku nieustannie biegnącym po niebie obłokom.
– Wszystko już widziałem… A teraz ty się zjawiłeś. Prosisz o rzecz, która… umiera. Razem z nami. Razem ze światem. Jeszcze nie zdecydowałem, czy mnie to obchodzi…
Luar patrzył badawczo na pociągłą, pomarszczoną twarz, próbując doszukać się w niej śladów obłędu. Tamten złowił to spojrzenie i chrząknął.
– Tak… chłopcze. Dziecię izby tortur… Jesteś Wieszczbiarzem? Następcą Orwina?
Zachichotał z krzywym uśmieszkiem. Pochylił się, wybrał odpowiedni kamyk i cisnął na gładką powierzchnię.
– Oddaj! – nieoczekiwanie dla samego siebie krzyknął Luar.
Staruszek milczał. Kamyk wciąż podskakiwał, był już blisko drugiego brzegu.
– Jestem Wieszczbiarzem – oświadczył Luar.
Wypowiedziawszy to, język stanął mu kołkiem.
– Naprawdę przyszedłeś po niego?
Staruszek patrzył na przeciwległy brzeg. Sięgnął dłonią za pazuchę.