Rzecz, która umiera. Tak powiedział starzec, rzucający kaczki na wodzie. Dokładnie tak: „Rzecz, która… umiera. Razem z nami. Razem ze światem”.
Coś dużo tych szalonych staruszków, pomyślał młodzieniec. Ten, co wałęsa się wokół baszty w obszarpanym habicie sługi Lasza, też lubi straszyć końcem świata. Czego to nie usłyszysz od obłąkanego starucha… Lecz zardzewiałe złoto? Luar wiedział przecież, że kruszec ten nie rdzewieje.
Przykrył dłonią medalion. Wyobraził go sobie czystym, bez zanieczyszczeń. Uniósł rękę. Rdza nie zniknęła, przeciwnie, jakby się powiększyła.
Nad rzeką, w szaleńczym odurzeniu było powiedziane coś, czemu sam się potem dziwił. Coś w rodzaju: „Jestem Wieszczbiarzem… „. Jeśli to prawda, jeśli rzeczywiście tak powiedział, no cóż, wygląda na to, że jest bardziej szalony od wszystkich starych wariatów na tym zwariowanym świecie.
Złoty łańcuszek połyskiwał na przetartym zielonym aksamicie jak błyszczący strumyczek pośród traw. Z każdą chwilą coraz bardziej narastał niepokój Luara. Amulet zbyt długo był bez niego i coraz mocniej pragnął poczuć go znów na swej piersi.
Niepojęty lęk zniknął, gdy artefakt wrócił na swoje miejsce. Luar znowu uśmiechnął się krzywo. Trudno powiedzieć, kto tutaj kim włada. Nie wiedząc niczego o właściwościach złotej płytki, domyślał się jedynie, że medalion jest silniejszy od nowego właściciela, miał jednak cichą nadzieję, że kiedyś mu dorówna.
Nie ma kogo spytać. Nagromadziło się dużo pytań, lecz oszalały powiernik Amuletu, który rzucił go do wody, nie zniżył się do jakichkolwiek wyjaśnień. Luar pozostał sam ze swoim problemem. Jedynym człowiekiem, który mógłby mu pomóc, był dziekan Łujan, jego dziadek, który poświęcił sporą część długiego żywota, by napisać grubą i mądrą księgę.
Gabinet ojca przynosił Torii ukojenie.
Całymi dniami przesiadywała za ogromnym biurkiem, patrząc bezmyślnie przed siebie. Każdy, kto przechodził w tym czasie pod drzwiami pomieszczenia, zniżał głos mimowolnie i stąpał na palcach, bez względu, czy był to student żółtodziób, czy sam rektor. Ciszej, pani Toria pracuje.
Istotnie pracowała. Często zostawała na noc, zginając kark nad księgami, robiąc starannie notatki, przygotowując wykłady, które się w końcu nie odbywały. Dobrze wiedziała, jak trudno będzie jej wyjść na katedrę i spojrzeć wszystkim w oczy…
Nie zastanawiała się, kim są owi „wszyscy”. Wszyscy wiedzą, że wyrzekła się syna. Być może wiedzą też, dlaczego to uczyniła. Ta mała aktoreczka, która niewiadomym sposobem pojawiła się na jej drodze, z pewnością wie o wszystkim. A zresztą już wcześniej Toria niespecjalnie przejmowała się cudzym mniemaniem o sobie. Wystarczał jej osobisty sędzia, jaki od niedawna zagnieździł się w jej duszy.
Gabinet był niedostępny dla ludzkiego osądu. Nie przenikały tutaj obce myśli. Toria przekonała samą siebie, że można tutaj rozmyślać tylko o wielkich historycznych wydarzeniach, dawnych wojnach i imperiach, magach i wodzach… A także o ojcu, dziekanie Łujanie.
Obchodziła wnętrze, szukając wszystkiego, czego mógł dotykać jej zmarły rodzic. Zabrała z biblioteki jego wszystkie rękopisy i godzinami przeglądała stronice, ciesząc się kształtem liter. Znała na pamięć, z dokładnością do każdego przecinka, całe rozdziały dzieła O magach.
Stworzyła wokół siebie niewidzialny, lecz absolutnie nieprzenikniony mur. Nie osiągnęła całkowitego spokoju, lecz swoistą iluzję. Wszystko się zawaliło, kiedy pewnego dnia zajrzał do gabinetu poruszony służący.
– Pani moja! – zawołał radośnie. – Jak to miło, że odwiedził nas wreszcie panicz Luar. Jest w bibliotece, może pani sama…
Cofnął się, widząc jak zmieniła się na twarzy.
Podziękowała mu sztywno. Zamknęła za nim drzwi. Rozłożyła pierwszą z brzegu księgę i zasiadła do pracy. Z trudem zbudowana warstwa ochronna kruszyła się jednak. Pióro w dłoni drżało, oczy patrzyły nie widząc, a w uszach dźwięczały na przemian przymilny śmiech Fagirry i ostry okrzyk tamtej dziewczyny: „Nie wygnałam własnego syna!”.
Zerwała się, omal nie wywracając fotela. Wczepiona palcami w brzeg ojcowskiego biurka, jakby błagała o pomoc i ochronę. Nie doczekawszy się ani jednego, ani drugiego, otworzyła drzwi i wyszła na zewnątrz.
Ktoś uskoczył jej z drogi i lękliwie przywitał zza pleców. Biegła korytarzami z beznamiętną twarzą, lecz w jej duszy kłębiły się panika, wstyd, tchórzliwe pragnienie ucieczki, małoduszna obawa przykrości i szczególne uczucie, którego długo nie mogła rozpoznać, a rozpoznawszy wreszcie, nie przyjęła do wiadomości.
Chciała go zobaczyć. Powinna była go zobaczyć, ponieważ podczas długich bezsennych nocy nieraz prześladowała ją myśl o jego śmierci. W malignie początkowo jej sobie życzyła, lecz teraz cieszyło ją, że jednak żyje…
Podeszła do drzwi biblioteki. Cofnęła się, znowu zawróciła. Kamienne oblicza płaskorzeźb patrzyły w przestrzeń takim samym nieobecnym wzrokiem. Przechodzący student zatrzymał się chwilę, jakby chciał o coś spytać, lecz prędko zrezygnował. Znów pusto. Nikogo.
Drzwi otwarły się bezszelestnie.
Zdawało się jej, że w środku też nie ma nikogo. Pod oknem wylizywał sierść tłustawy kot, niezrównany łowca myszy. Zerknął na Torię żółtym ślepkiem, potem wrócił do swego zajęcia.
Odczuła momentalną ulgę i w tej samej chwili ktoś poruszył się i westchnął za najbliższym regałem.
Opanowała chęć ucieczki. Stąpając delikatnie, jak po kruchym lodzie, zrobiła dwa kroki.
Siedział obok drabinki wprost na podłodze. Przed sobą miał stos książek. Toria dostrzegła tylko wyciągniętą nogę, startą podeszwę trzewika, pochylone plecy i jasne włosy, zakrywające twarz.
Jęknęła bezdźwięcznie. Egert! Siedział tak, jak zwykle siadywał Egert: identyczna poza, te same jasne kosmyki na twarzy…
Zdradził ją przyspieszony oddech. Siedzący wyczuł obecność drugiej osoby i podniósł głowę.
Spod białej grzywki spojrzał prosto w twarz Torii swymi nieludzko błyszczącymi oczami młody Fagirra.
Potrącone książki spadły na podłogę. W niemym krzyku, zaciskając usta dłonią, przebiła się przez labirynt szaf bibliotecznych i wybiegła z uniwersytetu, pędząc w stronę domu. Krew kapała z przygryzionych palców. Tego samego dnia pani Toria Soll wraz z córką Alaną i niczego niepojmującą niańką wyjechała do podmiejskiej rezydencji.
Nad scenką teatrzyku południowców wydymał się spłowiały okap. Widzowie stali półokręgiem, co pewien czas rozlegał się głuchy śmiech. Stojąc w gęstym tłumie, oglądałam jeden spektakl za drugim.
Haar trochę przeginał. Pragnąc zadowolić wszystkich, stosował chwyty pod publiczkę. W jednej z fars wyniesiono na scenę prawdziwy kał na łopacie, potem zaś, po groteskowo patetycznym dialogu, wywalono przykro woniejącą kupkę na łysinę przygłupiego komika.
Tłum rechotał na całego. Tu i ówdzie przemykali się kieszonkowcy, tak więc trzeba było uważać na sakiewkę. Czerwieniłam się ze wstydu po uszy, lecz nie za siebie, a za Haara i w pewnym stopniu łysego klauna. To tylko na krótko, mówiłam sobie. Wkrótce wróci Luar…
Prawie nie miałam już pieniędzy. Mówiąc szczerze, lepiej byłoby się nająć na posługaczkę w karczmie. Nikogo nie obchodziło, że po odjeździe Flobastera zostałam z niczym, nikogo też nie obejdzie, że przystałam do grupy Haara nie dla lepszego życia… Powiedzą: przeniosła się. Haar pomyśli to samo. Co mnie to zresztą obchodzi. Zostałam sama i to było najgorsze. Przeniosła się…
Podwójna zdrada. Lepiej już zostać posługaczką…
A jednak myśl o karczmie wywoływała we mnie rodzaj mistycznego lęku. Od razu przypomniałam sobie słowa Flobastera: „Całe życie będziesz zmywać zaplute podłogi i wysłuchiwać wyzwisk”…