Flobaster wygłaszał tymczasem monolog. W jego głosie dźwięczało tak szczere samozadowolenie, że widzowie pokładali się ze śmiechu.
Wznosząc ręce, deklamował:
O, czasy! O, obyczaje! O, biada!
Wszędzie zgubne przykłady…
Niech będę psem łańcuchowym,
Lecz nigdy wzrok rozpustnika,
Nie tknie mej żonki uczciwej…
Za jego plecami rozwinęła się dyskretnie zasłona. Niewidoczny dla widzów Barian skrył się za plecami „męża” i po chwili, ku zadziwieniu publiki, z głowy Flobastera zaczęły wyrastać, najpierw ostre koniuszki, potem pierwsze rozwidlenia, aż wreszcie ukazało się potężne, rozłożyste poroże!
Tłum gruchnął śmiechem, trzymając się za brzuchy. Rogi wyrastały wciąż wyżej i wyżej, dopóki nie wczepiły się w potylicę Flobastera. Barian zniknął za kotarą.
Flobaster uniósł znacząco palec.
Może pójdę do lubej mej, spojrzeć,
Jak razem z poczciwe druhną
Udatnie hafty wyszywa;
Niewinna niczym gołąbek,
Bielsza niż biały króliczek…
Owym „króliczkiem” ostatecznie załatwił publikę.
– Idź! – zawył ktoś z tłumu. – Idź, poczciwino, zobaczyć swego króliczka!
Flobaster wygiął sceptycznie usta i wskazał na swe rachunki.
– Ciężka praca nie pozwoli mi się oderwać nawet na chwilę…
Jego oblicze, zwieńczone imponującym porożem, było tak przepełnione powagą i dostojeństwem, że nawet ja, choć widziałam to już ze dwieście razy, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem. Flobaster mógł sobie być samolubem, tyranem i skąpiradłem, był jednak wielkim aktorem. I wiele mu za to można było wybaczyć…
Farsa zbliżała się do finału. Przez dziurkę w naciągniętym na stelażu płótnie dostrzegłam w końcu swego Jasnowłosego Pana.
Wielkie nieba, nie śmiał się, tylko rżał niczym rozhukany źrebak. Jego twarz utraciła arystokratyczną bladość i zrobiła się czerwona jak burak. Rechotał do rozpuku, spoglądając na rogi Flobastera. Miałam ochotę wyskoczyć i zawołać na cały plac: to ja wymyśliłam ten trik! Śmiejecie się z tego, co wymyśliłam! Nikt inny, tylko ja!
Oczywiście nie zrobiłam tego. Mucha wypełzł na czworakach zza zasłonki w przekrzywionym gorsecie i niedbale naciągniętej sukni. „Mąż” doszedł do wniosku, że wyszywałyśmy nie oszczędzając rąk. Tłum szaleńczo klaskał.
Trzykrotnie wychodziliśmy do ukłonów. Dygając niezgrabnie, panicznie szukałam wzrokiem… Zgubiłam go, zgubiłam!
Po chwili ujrzałam go tuż przed podestem. Jakby mnie ktoś oblał wrzątkiem! Flobaster i Mucha dawno zniknęli za kulisami, ja zaś kłaniałam się jak nakręcona lalka, dopóki Jasnowłosy nie przywołał mnie zgiętym palcem.
W mojej garści niewiadomym sposobem pojawiła się ciepła, złota moneta. Jego pełne usta poruszyły się. Mówił coś do mnie (do mnie!), lecz nie rozróżniałam słów.
Cudowna chwila trwała tak długo, dopóki bezlitosna dłoń Flobastera nie wywlokła mnie za kotarę…
Obnosiłam się ze złotą monetą pół dnia. Było oczywiste, że stanie się dla mnie talizmanem na całe życie. Jednak następnego dnia zdrowy rozsądek wziął górę nad romantycznym porywem. Talizman zamienił się w garść srebrników oraz kapelusz z kokardą, sznurowaną suknię i wesołą ucztę dla całej naszej kompanii.
Ciężki stół obiadowy, otoczony kręgiem wystraszonych krzeseł, wbił się w kąt i stamtąd był świadkiem pojedynku.
Luar atakował, wyskakiwał w dalekich wypadach, całą duszę wkładając w końcówkę przytępionej klingi. Jego przeciwnik prawie nie ruszał się z miejsca. Luar rzucał się na niego z różnych stron jak szczeniak na kamienny słup.
Zwabiona hałasem kucharka, zajrzała przez drzwi strachliwie. Na jej widok przeciwnik Luara ożywił się i dalej parując oraz uchylając się przed ciosami, przypomniał sobie o śniadaniu. Kucharka niepewnie pokiwała głową, wymamrotała parę zachęcająco brzmiących słów, po czym zniknęła.
– Nogi, nogi, nogi! – krzyczał partner, zwracając się znów do chłopaka. – Nie ruszasz nimi jak trzeba!
Luar zwiększył tempo. Strugi potu ściekały mu na kołnierz.
Przeciwnik cofnął się o krok i opuścił szpadę.
– Odpocznijmy.
– Nie jestem zmęczony! – sprzeciwił się zadyszany młodzieniec.
– Mimo wszystko odpocznijmy… Ja odpocznę.
– Nie musisz.
– Ach tak?!
Szpady znowu się skrzyżowały. Tym razem Luar przeszedł do obrony. Wciąż spadała na niego stalowa klinga, siekąc powietrze. Odbijając parę ciosów, trochę się wystraszył, jak w dzieciństwie, gdy ojciec ruszał na niego, udając niedźwiedzia. Wiedział, że to jego tatuś, nie groźny zwierz, a jednak w danej chwili dawał się ponieść zabawie i krzyczał ze strachu, jakby na widok leśnej bestii.
Przytępione ostrze zatrzymało się tuż przed twarzą młodzieńca. Przeciwnik cofnął je, gotów do kolejnego ataku. Wszystko znowu się powtórzyło: parę panicznych blokad Luara, żelazne smugi przed jego nosem i ostrze zatrzymujące się na wysokości jego piersi.
Partner ślizgał się zręcznie po deskach podłogi jak łyżwiarz na lodowej tafli. Każdy jego gest był szeroki i zarazem przemyślny. Luar zagapił się chwilę i otrzymał niegroźne ukłucie w bok.
– Uważaj! – upomniał go przeciwnik. – Zdążyłbym tymczasem położyć setkę trupów… Ot co!
Luar z uśmiechem odrzucił broń na podłogę. Partner zastygł na chwilę, potem powoli opuścił ostrze.
– Powtarzamy?
– To bezcelowe – przyznał Luar z westchnieniem.
– Poddajesz się?
– Nie… Nie chcę więcej widzieć tej szpady.
Przypływ rozdrażnienia był zaskakujący dla niego samego. Zawstydzony, odwrócił się i podszedł do stołu.
– Na kogo się złościsz? – usłyszał za plecami. – Na mnie?
– Na siebie – wyznał, znowu wzdychając. – Ja… tak… To bez sensu. Czy warto tracić… I tak nigdy nie będę… jak ty.
Uśmiechnął się z przymusem.
– Cały nasz wiosenny dzionek…
Na stół upadły skórzane rękawice i chwilę potem chłopak poczuł ciężkie dłonie na ramionach.
– Słoneczko, deszczyk, mgiełka, wiaterek, słoneczko… Bardzo dobrze się dziś starałeś, dzieciaku.
– Zależy z kim się porównuje.
Luar na moment musnął policzkiem ciepłą, szorstką dłoń.
– Chyba z pijaną, ciężarną staruchą…
– Tak. Pijana starucha w ciąży.
Rozmówca chrząknął znacząco.
– Tak… Chwyć ten swój nieszczęsny oręż. Nauczę cię pewnej sztuczki…
Powtórzyli pod rząd parę kombinacji, aż w końcu drzwi od jadalni rozwarły się i stanęła w nich ciemnooka, sympatyczna kobieta. Partner Luara natychmiast opuścił klingę, dając znak, że lekcja skończona. Chłopak wiedział od zawsze, że ojciec nigdy nie fechtował w obecności matki, jakby w takich chwilach rękojeść parzyła mu dłoń.
Podczas śniadania Alana długo i uporczywie wyjaśniała, dlaczego skoro wilka i tygrysa nazywamy bestiami, czemu nie nazywamy tak konia? Albo krowę lub świnię?
Usługiwała nowa dziewczyna, Dalla. Luar obserwował, jak czerwieni się za każdym razem, pochylając się nad ramieniem jego ojca, rumieniąc się aż po nasadę włosów. Próbował spojrzeć na pana domu tymi naiwnymi dziewczęcymi oczyma: przystojniak, bohater, pułkownik o stalowym spojrzeniu i ciepłym głosie, żywa legenda, ucieleśnienie sennego marzenia, prowokujący strugi łez wylewane w poduszkę, ponieważ nie usłyszy odeń niczego więcej prócz prośby o podanie serwetki. Na pewno to dobry pan, który nie wyśmieje dziewczyny i może nawet łaskawie pogładzi po plecach…
Śmiejąc się w duchu, Luar sam z sobą poszedł o zakład, że Dalla, zaraz po opuszczeniu jadalni, wgryzie się łakomie w niedojedzoną przez ojca piętkę chleba. Jeszcze mocniej bawiło go, że tak zawsze bystra mama tym razem niczego nie zauważa. Zanadto jest ponad zwykłe, ludzkie problemy i wcale jej one nie bawią. Cóż dla niej znaczyła głupiutka służąca, skoro była świadkiem, jak jej męża atakowali liczni wrogowie, uzbrojeni w sieci podłych intryg, lecz pani Toria Soll ignorowała takich, jakby ich wcale nie było…