Burmistrz był raczej skłonny odpowiedzieć przychylnie na prośbę Torii. Już rozciągał wargi w uśmiechu, gdy ostatnie słowa Luara zmusiły go, by odchylił się na oparcie fotela z wytrzeszczonymi oczami. Nastąpiła dłuższa chwila milczenia. Luar czekał, obserwując, jak na twarzy urzędnika walczą o prymat na zmianę rozterka i wzburzenie.
– Hm – powiedział w końcu burmistrz – przypuszczam, że pani Toria… Hmm… Młody człowieku, czy jest pan? Pańska matka, naturalnie, dała panu pisemne upoważnienie?
Luar uniósł brwi.
– Pisemne?
Burmistrz zmarszczył się z niezadowoleniem.
– Zaświadczenie, że zleciła panu… i tak dalej.
Młodzieniec zamrugał powiekami z urazą.
– Nigdy w życiu nie nosiłem ze sobą zaświadczeń, że nie jestem kłamcą.
Znów nastąpiło milczenie. Rozmówcy spoglądali na siebie ponad rozległym, zawalonym papierami biurkiem.
– To niemożliwe – rzekł burmistrz z westchnieniem. – Wie pan przecież, że Wieża Łaszą jest od dawna zamknięta i nikt tam nie wchodzi. Pozostały tam magiczne instrumenty, które wciąż mogą być niebezpieczne, a także pisma nieprzeznaczone dla ludzkich oczu… A w dodatku mogą tam być pozostałości Moru!
Luar przymknął powieki.
– Mór nigdy nie występuje po trosze. Zaraza pojawia się albo nie. Dwadzieścia lat temu mój dziadek, dziekan Łujan, przegnał Mór, płacąc za to życiem…
W tym momencie burmistrz nie emanował już uprzejmością. Brwi miał srogo ściągnięte.
– Młody człowieku… żąda pan niemożliwego. Niestety, muszę odmówić spełnienia prośby pani Torii.
– Bardzo ją to zasmuci – odparł zadumany młodzieniec.
Burmistrz potarł obwisły policzek.
– To dziwne, że nie pojmuje… że w tej baszcie mogły pozostać… na pewno pozostały… rzeczy przynoszące nieszczęście. Niewskazana jest dziecinna ciekawość…
Potok myśli w głowie Luara nagle zmienił kurs, niczym rzeka, natrafiająca na skałę. Coś w tonie głosu burmistrza i wyrazie jego oczu kazało mu myśleć z podwójną szybkością.
On się boi! Naprawdę się boi, lecz nie mitycznych instrumentów magicznych, tylko czegoś konkretnego i namacalnego, sprowadzającego nieprzyjemności nie na mieszkańców miasta, ale właśnie na niego, opasłego burmistrza, w sumie nie najgorszego stróża porządku… Luar zrozumiał, że nie ma wyjścia: albo za chwilę zdoła odgadnąć tego przyczynę, albo przegra.
– Nauka – zaczął powoli, pragnąc zyskać na czasie – istnieje dla ludzkiego dobra. Historia opisuje ludzkie czyny jakimi naprawdę były, lub jakimi się wydawały…
Burmistrz zgrzytnął zębami. Wyciągnął dłoń w stronę dzwonka na służbę, najwidoczniej pragnąc zakończyć audiencję.
Wieża Łaszą, Zakon Łaszą. Dwadzieścia lat temu burmistrz był niewiele starszy niż dzisiaj Luar. Przeżył zarazę… Znał zakon nie tylko ze słyszenia, może nawet osobiście znał jakiegoś kapturnika… Bano się ich i szanowano…
– Panie burmistrzu!
Głos Luara poraził jego własne uszy. Burmistrz drgnął, nie słysząc zwyczajowej „ekscelencji”, lecz dłoń zastygła nad dzwonkiem.
– Niestety, przyczyna, dla której tak bardzo broni pan wejścia do baszty, nie jest do końca poważna.
Urzędnik zbladł. Jego brwi zbiegły się ponownie nad nosem, w oczach błysnął strach.
– Pan się zapomina!
– Niewiele miejskich rodzin może pochwalić się pokrewieństwem z zakonnikami – rzucił Luar, niczym kamieniem w legowisko zwierza: albo jest puste, albo bestia wyskoczy stamtąd i go zje.
Burmistrz siedział wciąż nieruchomo, wytrzeszczając przekrwione oczy. Potem odchylił się do tyłu, krztusząc się kaszlem i łapiąc rozpaczliwie powietrze rozwartymi ustami. Luar wiedział już, że zwyciężył.
– Pańska tajemnica pozostanie ukryta – obiecał słodko. – Jest bezpieczna… Oczywiście w Wieży pozostała z pewnością lista mnichów. Nie dowiem się z niej niczego nowego. Chociaż, naturalnie…
Zrobił małą przerwę, pragnąc nieco postraszyć urzędnika.
– Naturalnie najprościej byłoby ją spalić, aby nie wpadła w niepowołane ręce…
– Czy pański ojciec wie? – spytał ochryple burmistrz.
Luar uznał, że pora zadbać o własne bezpieczeństwo.
– Oczywiście – odparł ze zdziwioną miną. – Wie, lecz w jego oczach to nie stanowi problemu. Nie może pan przecież odpowiadać za swoich krewnych.
Odczekał znów chwilę, potem wzruszył ramionami.
– Choć, naturalnie, dla większości mieszkańców… nienawiść do zakonu była tak silna, że…
Burmistrz zacisnął zęby i spojrzał przenikliwie na rozmówcę.
– Zamierzasz mnie szantażować, młodziku?
Luar zatrzepotał powiekami.
– Wasza ekscelencjo… Wie pan przecież, że nasza rodzina ma wiele ciepłych uczuć… Proszę mi wierzyć, że nigdy nie ośmieliłbym się przemawiać tak zuchwale i mówić tak nieprzyjemne rzeczy. Chodzi jednak o wejście do baszty. To dla nas bardzo ważne, lecz całkiem bezpieczne dla pana. Ponadto – podjął z uciechą – mógłbym usunąć dokumenty… rzucające cień na pańską rodzinę. Jeśli tam ciągle są. Mogę je panu dostarczyć jako wyraz wdzięczności za pomoc…
Burmistrz był wciąż nachmurzony, lecz Luar nie wątpił, jaka będzie odpowiedź.
– Niech będzie przeklęty mój teść – szepnął głucho. – Przez tego fanatyka… A zresztą – dodał, zerkając na Luara – proszę się nie łudzić. Ta wiedza nic panu nie da, nie zdoła pan tego ze mną powiązać…
Luar wstał z lekkim ukłonem.
– Zezwolenie otrzyma pan w kancelarii – mówił dalej urzędnik przez zęby. – Pójdzie z panem porucznik straży, który zaczeka przy wejściu.
Sapnął z irytacją.
– I kamieniarz, żeby rozwalić blokadę, a potem postawić ją od nowa. Nikt nie powinien wiedzieć… Myślę, że to jasne.
Nagle uśmiechnął się, odsłaniając krzywe zęby.
– Nie boisz się, młodziku, że cię tam zamurują?
Luar wyszczerzył się w odpowiedzi.
– Pan raczy żartować, wasza ekscelencjo… Wyobrażam sobie, jak rozbawiłoby to moją matkę!
Uśmiech burmistrza zgasł. Potrząsnął dzwonkiem, wzywając służącego.
– Niech pan idzie – rzekł w odpowiedzi na ukłon Luara. – Mam nadzieję, że Święte Widziadło pozostawi panicza przy życiu.
Proroctwo Flobastera spełniało się bardzo szybko. Zostałam pozostawiona sama sobie i jedyne, co mi pozostało, to usługiwać w gospodzie i „myć zaplute podłogi”.
Nie miałam ani grosza. Moja torba z dobytkiem została u Haara, zapewne ku jego radości. Sama myśl o powrocie do niego napawała mnie lękiem. Jakiś czas napawałam się myślą, że szef teatru musiał być na swój sposób wstrząśnięty moją ucieczką.
Pierwszą bezdomną noc przepędziłam u ogniska pod miejską bramą. Strażnicy, co prawda, pilnowali, by przy ogniu grzali się przede wszystkim „wędrowcy”, a nie „włóczędzy”. Powinnam była opuścić miasto o świcie albo szukać dla siebie innego schronienia. Nie byłoby dobrze zjawić się ponownie u bramy.
Dzień zszedł mi na wałęsaniu się po ulicach. Piłam wodę z napotkanych studni, przy czym strasznie chciało mi się jeść. Wieczorem dotarłam do spelunki „Ukojenie” i zgodziłam się zmywać za miskę kaszy.
Zasypiając na szorstkiej słomie, czułam jak zjedzona kasza przewraca się w wygłodzonym żołądku. Byłam niemal syta i prawie szczęśliwa.
W środku nocy przyśnił mi się nieznajomy, podobny trochę do Luara. W jego twarzy nie było niczego strasznego, lecz wystraszyłam się mocno, widząc żelazne kleszcze sterczące z okrwawionej piersi.
– Nie dla wszystkich – oznajmił głucho. – Dla nielicznych… Dla jednego.
Obudziłam się, cała drżąc. Długo leżałam z otwartymi oczami, prosząc niebo, by następny sen dotyczył matki, starej biblioteki albo scenki u Flobastera, a najlepiej Luara.