Uśmiechając się mimowolnie, Luar zdołał trącić pod stołem nogę swego ojca. Gdy tamten spojrzał nań pytająco, wskazał oczami rozpaloną Dalię. Ojciec zmrużył ironicznie powieki. Widzę to, dzieciaku. Cóż począć, synku, nie będę przecież jej beształ, skoro tak bardzo się stara.
Luar westchnął i wbił oczy w talerz. Dalla przeszła obok, zahaczając oparcie jego krzesła i dygając przepraszająco.
Wygląda na to, że zawsze będzie niewidzialny dla Dalli i wszystkich innych dziewcząt. Przy ojcu wyglądał jak wątły krzaczek w cieniu ogromnego, kwitnącego drzewa. Służąca, czy księżniczka… cóż im po takim niezgrabnym, nieciekawym chłopaku?…
– Czemu niczego nie jesz, Dzionku? – spytała cicho matka.
W chaosie myśli, wypełniających głowę Luara, jej głos zabrzmiał czystą, ożywczą nutą.
– Dzionku, czemu się chmurzysz? – rzeczowo wypytywała Alana.
Swoje przezwisko otrzymał niemal razem z imieniem. Matka powiadała, że ten dzieciak ma charakter wiosennego dnia: raz słońce, a raz deszcz…
Uśmiechnął się i mrugnął porozumiewawczo do Alany. Siostra ubóstwiała go tak samo, jak on czcił ojca. Kto wie, jak ułożyłyby się ich stosunki, gdyby była trochę starsza. Było jednak między nimi trzynaście lat różnicy, tak więc osiemnastoletni brat dla pięciolatki był kimś wspaniałym, niemal drugim ojcem.
– Myślałeś o mojej prośbie, Luarze?
Matka potarła bezwiednie skroń. Nazywała go pełnym imieniem tylko w szczególnych chwilach.
Prawdę mówiąc, wcale o tym nie myślał. Skoro matka życzy sobie, by wstąpił na uniwersytet, zrobi to, chociaż według niego to bezsensowne. Od dziecka chciał być wojskowym, jak ojciec, choć nigdy mu nie dorówna sławą ni walecznością. A co do matki… Nigdy nie stanie się tak uczonym jak ona. Głowa mu pęknie.
– Nie wiem – odparł szczerze, ledwie się powstrzymując, aby nie dodać: dzieci wybitnych rodziców zawsze żyją w ich cieniu.
Czuł przez skórę, że zasmucił tym matkę, chociaż tego nie okazała.
– No cóż… Jeśli zdecydujesz się na coś innego…
Spojrzała na męża, jakby oczekując wsparcia.
– W każdym razie koń nie jest bestią – zauważyła z namysłem Alana – tylko zwierzątkiem…
– Czy mi się zdaje, że jesteś smutny? – zapytał ojciec.
Luar znowu się uśmiechnął z przymusem. Ojciec zdążył powstrzymać dłoń zakochanej Dalli, gotowej napełnić jego kielich. Biedna dziewczyna prawie zemdlała, czując dotknięcie swego idola.
– Musimy porozmawiać, Dzionku – oznajmił rodzic.
Luar zadrżał.
– Przejdziemy się po śniadaniu?
– Oczywiście – odpowiedział pospiesznie młodzik, równocześnie uradowany i zaniepokojony.
Dalla potknęła się w drzwiach, upuszczając sosjerkę.
Na ulicach pozostały ślady niedawnej fety. Choć nie było już zbyt wcześnie, miasto trwało w sennym otępieniu, a ciszę mąciło tylko monotonne szuranie mioteł.
Ojciec i syn wyszli na niezwykłe opustoszały plac. Przyciągające gapiów w ciągu paru ostatnich dni jarmarczne budy i teatrzyki zniknęły zgodnie z poleceniem burmistrza. Tam, gdzie jeszcze niedawno stały podesty, zalegały stosy śmieci. W kącie leżał ogromny, pęknięty taraban.
Przed gmachem uniwersytetu dostojnie stały żelazna żmija i drewniana małpa. Jakiś dowcipniś przyozdobił małpi łeb błazeńską czapką. Pułkownik Soll wszedł milcząc na szerokie schody, żeby zerwać kołpak z rzeźbionej głowy.
– Wiem, o czym myślisz – powiedział Luar. – Uważasz, że… powinienem spełnić życzenie matki i zostać studentem?
Ojciec obracał w zamyśleniu pstrokatą czapeczkę i uśmiechał się.
– Oglądałem wczoraj przedstawienie wędrownego teatrzyku. Zabawną farsę. Co ciekawe, dokładnie odtwarzała historię, której byłem sprawcą wiele lat temu w moim mieście Kawarrenie. Nie znałem jeszcze wtedy twej mamy.
Luar nadstawił uszu. Jak dotąd tylko dwa razy był w rodzinnym mieście ojca. Mgliście wspominał ładne miasteczko nad brzegiem rzeki, wielki dom z herbem nad bramą i zasuszonego staruszka w wąskiej, prostej trumnie… Jego matka nigdy nie odwiedzała tego miasta, przynajmniej za pamięci syna. Ojciec nigdy nie wspominał przy niej o swoim tamtejszym życiu, za to synowi opowiadał chętnie i ciekawie o groźnych bojowych odyńcach, wielkich, długonogich rumakach, słynnym pułku gwardzistów, paradach i patrolach, polowaniach i czasem… pojedynkach. Chłopak zazdrościł rodzicowi, uważając, że nie dane mu będzie przeżyć niczego takiego.
Luar westchnął. Ojciec obserwował go uważnie, nawijając czapeczkę na palec.
Przed nimi pojawiła się grupka studentów. Któryś z nich zauważył pułkownika Solla. Uczeni młodzieńcy zaczęli się trącać łokciami i powitali ojca Luara z niezwyczajną wśród tych wartogłowów czołobitnością. Czarne czapki w ich dłoniach zamiotły jezdnię pióropuszami. Soll skinął głową w odpowiedzi. Studenci zaśmiali się radośnie. Prawie nie zauważyli Luara, lecz nie przejął się tym.
Lubił milczące spacery z ojcem, odkąd pamiętał. Początkowo był prowadzony za rękę, jego głowa ledwie dosięgała ojcowskiego pasa, a na jeden krok dorosłego potrzeba było paru dziecięcych kroczków. Nawet i teraz musiał mocniej przebierać nogami, by dorównać krokom znakomitego towarzysza. Nadal lubił się razem przechadzać, milczeć i odczuwać głęboki szacunek, jaki okazywali ojcowi przechodnie…
Szczególnie lubili gmach sądu, przed którym znajdował się czarny, okrągły słup, na nim zaś kukiełka wisielca na miniaturowej szubienicy. Luar zerknął na nią obojętnym spojrzeniem. Obok wznosiła się zawarta na głucho baszta, którą zwano Wieżą Łaszą. Na jej ścianach widniały napisane węglem przekleństwa. Luar nie miał pojęcia, kto mógłby je wypisywać. Wieża miała złą sławę. Strażnicy odganiali ciekawskich od solidnie zaryglowanych, zatarasowanych cegłami wrót.
W owej chwili dwóch czerwono-białych stróżów porządku odpychało od nich rozhisteryzowanego, brudnego, okrytego łachmanami starca. Luar wyczuł napięcie ze strony ojca. Staruszek był miejscowym wariatem. Zdarzało mu się znikać na długo, potem zaś pojawiał się znowu w mieście, miotał się po ulicach, wykrzykując niezrozumiałe brednie i ciągnąc za sobą sznur złośliwie rozradowanych uliczników. Okrywszy głowę resztkami podartego kaptura, coś bełkotał do strażników, ci zaś śmiali się, kłując go w brzuch drzewcami włóczni…
– Łasz… sza! – wrzasnął starzec.
Ojciec Luara zadrżał. Pochwyciwszy jego spojrzenie, syn również zadygotał. Był to obcy, ciężki jak ołów wzrok, jakiego chłopak jeszcze nigdy nie widział w oczach rodzica.
Prawie nigdy.
Strażnicy nie omieszkali zasalutować pułkownikowi, na chwilkę zostawiając starego. Ojciec Luara pozdrowił ich i przyspieszył kroku. Wkrótce zostawili całą trójkę daleko z tyłu.
Luar nie podnosił głowy, gdy szli przez rozciągającą się za placem dzielnicę. Jakby słodkie wino zamieniło się w ocet, psując atmosferę. Młodzieniec był zaskoczony nie tyle niemiłym spotkaniem, lecz raczej gwałtowną reakcją ojca. Ciężkie spojrzenie rodzica odebrał prawie tak, jakby było skierowane do niego. Ojciec w milczeniu i jakby w poczuciu winy, położył mu dłoń na ramieniu.
Luar domyślał się, dlaczego widok szalonego starca mógł wywołać u ojca gniewne rozdrażnienie. Egerta Solla wiązała ze zlikwidowanym Zakonem jakaś dawna tragedia. Zgadywał, że sam widok zamkniętej baszty jest dla niego ciężkim przeżyciem. Gdyby tylko mógł, wróciłby do Kawarrenu, lecz matka nie mogła żyć bez uniwersytetu, bez gabinetu jej ojca, dziadka Luara, imieniem Łujan, który był magiem i na cześć którego chłopak otrzymał podobnie brzmiące imię.