W dodatku matka nie cierpiała Kawarrenu.
Młodzik westchnął i chcąc okazać solidarność z ojcem, lekko uścisnął jego łokieć.
Miał dwanaście lat, kiedy rozgrzany zabawą i namówiony przez złych kolegów, cisnął w starca kamieniem. Fatalny traf sprawił, że kamień ugodził nieszczęśnika w czoło, rozcinając brew. Krzyknął i zachwiał się, a jego łachmany zaplamiła krew.
Na domiar złego naocznymi świadkami tego wyczynu byli jego rodzice.
Luar był absolutnie przekonany, że jego ojciec sam najchętniej rzuciłby kamieniem we wstrętnego starucha, lecz jego reakcja okazała się całkowicie przeciwna od oczekiwanej. Pułkownik milczał, nachmurzony, twarz matki też pociemniała jak chmura gradowa. Wyjaśniono mu dogłębnie, jak nieładnie jest sprawiać ból starym, a do tego chorym ludziom, jak brzydko postąpił i co mu się za to należy. Widząc reakcję ojca, sam się przekonał, że zrobił coś bardzo złego. Matka, zaciskając zęby, kazała przynieść rózgi. Luar, którego nigdy jeszcze dotychczas tak nie karano, dobrze wiedział, że nie zadrży jej przy tym ręka.
Ujął więc ojca za łokieć i poprosił szeptem, żeby on go ukarał. Nie wiedział, jak po tym ułożą się jego stosunki z matką, lecz od ojca gotów był znieść wszystko. Tym bardziej, że w głębi duszy odczuwał wciąż tę samą pewność: ojciec sam by najchętniej…
Przeszli parę ulic i stanęli na wygiętym mostku nad kanałem. Luar czuł, że ojciec zbiera myśli, a być może także stara zapanować nad sobą. Milczał więc, bojąc się wyskoczyć z czymś głupim. Miał jednak irracjonalną pewność, że dzisiejsza przechadzka odkryje przed nim coś ważnego, co zbliży go bardziej do ojca, choć wydawało się to dotychczas niemożliwe.
– Synku – odezwał się w końcu pułkownik Soll.
Niewielki kamyk wyfrunął z jego dłoni i wpadł do wody, pozostawiając na powierzchni rozchodzące się kręgi.
– Bardzo dobrze dzisiaj ćwiczyłeś.
Luar drgnął. Oczekiwał wszystkiego, tylko nie tego. Nie zdołał powstrzymać mimowolnego uśmiechu, choć dobrze pojmował, że pochwała jest tylko wstępem do czegoś ważniejszego.
– Bardzo dobrze ćwiczyłeś – podjął ojciec, rzucając drugi kamyk – ale wiesz co, równie dobrze mógłbyś wcale nie uczyć się fechtunku… skoro nie masz na to ochoty… Nie będziesz przez to mniej kochany.
Zbity z tropu młodzik obserwował ciemne kręgi na wodzie. Ojciec uśmiechnął się.
– Możesz nie wstępować na uniwersytet i nie przeczytać więcej ani jednej książki… Będzie nam przykro, ale i tak nie przestaniemy cię kochać. Rozumiesz?
– Nie – wyznał szczerze chłopak.
Ojciec westchnął.
– Cielak tarza się w trawie i szuka wymiona… lecz wyobraź sobie, że tak zachowywałby się dorosły byk.
Milczeli chwilę.
– Zrobiłem coś nie tak? – zapytał szeptem Luar.
Ojciec przesunął dłonią po gęstwinie jasnych, jak u syna, włosów, poprawiając niesforne kosmyki.
– Może się źle wyraziłem. Nie można, chłopcze, być wiecznym dzieckiem. Hm… Daleko ci jeszcze do starości, lecz nadszedł czas wyboru…
Luar wciągnął głęboko powietrze. Spuścił głowę, skupiając uwagę na zachlapanej rozbryzgami wody balustradzie.
Ojcowska dłoń znowu wylądowała na jego ramieniu.
– Dzionku…
– Zdecyduj za mnie – poprosił żarliwie Luar. – Na pewno wiesz najlepiej.
Palce się zacisnęły.
– Tak nie można! Jesteś mężczyzną i sam musisz wybrać swój los!
Luar znowu westchnął. Tego się właśnie obawiał: nieznanej przyszłości, nieodwracalnych zmian. Wolałby mieć znowu czternaście lat albo i dwanaście, bez względu na tamtą chłostę… Potem było jednak znów wszystko dobrze. Nawet lepiej niż dawniej. Zdawało się, że tamto cierpienie bardziej związało go z ojcem, zamiast odepchnąć…
– Twój wybór będzie słuszniejszy – oświadczył głucho. – Jesteś bardziej doświadczony… a w dodatku…
Zaciął się.
Ojciec smutno wygiął usta.
– Co: w dodatku?
Luar milczał. Mógłby odpowiedzieć, że ojciec jest mądrzejszy i lepszy, że syn nigdy mu w niczym nie dorówna, wołał jednak milczeć, obawiając się drwiny.
Jego towarzysz też milczał, patrząc nań bez uśmiechu. Wzdychając, przeniósł spojrzenie na wodę kanału. Potarł ucho palcem, jakby znowu zbierając myśli.
– Synku… Kiedy byłem w twoim wieku… może trochę starszy… w Kawarrenie…
Egert Soll nabrał powietrza w płuca.
– Zrobiłem coś bardzo złego. Zostałem za to straszliwie ukarany. Klątwa tchórzostwa uczyniła ze mnie żałosną i odrażającą istotę. Nigdy ci o tym nie mówiłem, lecz mama dobrze zna tę historię.
Luar poczuł ciarki na plecach. Ojciec mówił o czymś nieznanym i właśnie rozpoczął opowieść…
– Stałem się tchórzem, Luarze, najbojaźliwszym z bojaźliwych. Bałem się mroku, wysokości, nie mogłem nawet spojrzeć na obnażoną klingę… Musiałem znosić bicie i poniżenie, nie mogąc się bronić, chociaż byłem silniejszy. Nie stanąłem w obronie kobiety, ponieważ…
Zamilkł, jakby ktoś zatkał mu usta. Znowu głęboko odetchnął.
– Widzisz, mały… Długo się zastanawiałem, czy ci o tym powiedzieć… czy zostawić wszystko, jak jest.
„To egzamin – uznał Luar – ojciec chce mnie wypróbować”.
Ojciec oderwał wzrok od wody i zajrzał synowi w oczy.
– Nie wierzysz mi, Dzionku?
W tym momencie chłopak pojął, że wszystko to prawda. Ojciec wcale nie żartuje ani go nie wypróbowuje, każde słowo przychodzi mu z trudem, ponieważ niszczy bohaterski wizerunek w synowskiej wyobraźni i ryzykuje utratę szacunku ze strony jedynego męskiego potomka…
Luar zamrugał powiekami.
– Mama o tym wie – podjął ojciec. – Ona… widziała mnie… takim, że… lepiej nie mówić. Ale ty… Dzisiaj znowu zauważyłem, jak kryjesz się w cieniu. Dlatego się zdecydowałem o tym opowiedzieć. Ostatecznie… zrzuciłem z siebie klątwę, a potem nastąpiły lata, podczas których stałem się taki, jak teraz. Jesteś jeszcze chłopcem. Nie życzę ci nawet cząstki tego… co sam przeżyłem. Bądź szczęśliwy, bądź tym, kim chcesz być. Nie dręcz się ciągłym porównywaniem. Wiesz już, dlaczego?
Luar patrzył w dół, mając zamęt w głowie. Mokre dłonie jakby przymarzły do kamiennej balustrady. Ojciec stał obok i oczekiwał odpowiedzi. Jak przesłuchujący sędzia.
Na powierzchni wody płynęły zwiędłe jesienne liście. Chłopak nie mógł się skoncentrować. Było tego zbyt wiele naraz. Wszystko było dobrze, dopóki szli w milczeniu…
Wtedy sobie przypomniał.
Wtedy też były liście na wodzie i na brzegu. Miał trzynaście lat. Pachniało siano. Czując ból, nie zrozumiał w pierwszej chwili, co się stało. Spuścił oczy i zobaczył żmiję w zwiędłej trawie.
Nogi zmiękły. Świat zniknął w mroku. Luar chciał uciekać, lecz nie mógł ruszyć się z miejsca. Ludzie na brzegu usłyszeli jego rozpaczliwy krzyk.
Mroczna zasłona. Strach, wywracający wnętrzności. Pobladła twarz ojca. „Nie bój się!”.
Ostrze noża w ognisku. Rzemień, ściskający zdrętwiałą nogę. Jakieś wystraszone kobiety. Ojciec przerwał ich wypytywanie jednym ostrym słowem. Matki tam nie było. Wkrótce miała urodzić Alanę…
Mokre siano. Zapach zwiędłej trawy. Obojętność wobec swego wyglądu, brak sił, by udawać odwagę. Ojciec mówi spokojnie: „Teraz będzie bolało”.
Krzyczał i miotał się. Bał się rozpalonego żelaza gorzej od śmierci. Niech lepiej jad go zabije…