Ojciec był mocny i bez trudu obezwładnił go jak trzepoczącego się kurczaka.
Skraj ojcowskiej kurtki w kurczowo zaciśniętych palcach. Przenikliwy ból. Ognisko. Szeroka dłoń zatykająca usta. Potem nagła ulga. Blada, beznamiętna twarz z krwią Luara na ustach. Woda. Chłodna woda.
„No i po wszystkim”.
Spokój spływa z twarzy jak maska…
Podrostek leżał na wózku i patrzył w niebo. Rozmyślał ze zdziwieniem o niezwykłych kolejach losu i długim życiu przed nim… a jednak…
Nie wiedział, jak się w owej chwili czuł jego ojciec. Zapewne miał na wardze jakąś rankę. Jad wyssany z ciała syna zaatakował ratującego, lecz silny organizm Solla dał sobie z nim radę.
Wyprawiwszy chłopca do domu, Soll padł nieprzytomny. Luar wtedy o tym nie wiedział…
Chwila wielkiego szczęścia. Trzęsący się wózek, ciche okrzyki woźnicy, wieczorne, złoto-zielonkawe niebo nad światem…
Liście płynące pod mostem. Powolna jesienna parada.
– Chciałem jak najlepiej, Dzionku – rzekł ojciec zmęczonym głosem. – Chciałem cię uwolnić… od brzemienia ideału. Może nie powinienem.
Luar wstrzymał oddech i z całych sił uścisnął ramię stojącego obok starszego mężczyzny.
Powinien go może objąć. A może lepiej nie. Nie jest już małym chłopcem.
Nocą w szczelnie osłoniętym furgonie było ciepło i duszno od naszych oddechów. Rankiem ostry jak igła lodowaty powiew przeniknął jednak przez jakąś szczelinę i ukąsił mnie w nogę. Drżąc, mrużąc powieki, przecierając oczy i rozciągając usta w ziewaniu, wyszłam na zewnątrz.
Na dworze było szaro i zimno. Trzy nasze wozy, ciasno postawione, stały na dziedzińcu pewnej kamienicy. Flobaster umówił się z właścicielem tydzień wcześniej. Pod nogami wałęsały się kury. Senna Morda, przyczepiona łańcuchem do koła, obserwowała je spode łba jednym półprzymkniętym okiem. Rozglądałam się, by zorientować się, gdzie można tutaj spokojnie załatwić potrzebę.
W Dzień Wszelkiej Radości zarobiliśmy tyle, ile nie udało nam się podczas trwającego tydzień jarmarku. Występowaliśmy przy pochodniach do późnej nocy. Spocony Mucha biegał z tacką, a monety ciągle brzęczały wesoło. Flobaster poganiał: jeszcze, jeszcze!
Barian ochrypł. Gezina śpiewała, akompaniując sobie na lutni. Flobaster czytał sonety swego pióra. Gdzieś tam waliły armaty, kręciły się koła ogniste, pachniało dymem, prochem i drogimi perfumami. Słanialiśmy się na nogach jak pijani marynarze. W końcu kurtyna opadła i Flobaster wziął na łańcuch naszą wierną towarzyszkę, ostrą sukę, zwaną Morda. Mucha zasnął jak stał. Z prawdziwym trudem wdrapaliśmy się na furgon, gdzie padliśmy pokotem z twarzą wtuloną w wilgotne płótno. Słyszałam jak zgrzytają struny skrzypiec, przygrywających chóralnym śpiewom pijaków…
Pracowaliśmy jak szaleni do końca święta, dopóki za kurtynę nie zajrzał strażnik w czerwonym uniformie z białymi wyłogami, z piką w dłoni i krótkim mieczykiem u pasa. Gezina próbowała go kokietować, lecz z równym powodzeniem mogłaby uwodzić kukłę przed gmachem sądu. Oczyściliśmy plac tak szybko, jak mogliśmy, chociaż Flobaster nie spieszył się opuszczać miasto, uważając, że w kieszeniach mieszkańców pozostało jeszcze sporo pieniędzy…
Obciągając sukienkę, zastanawiałam się jakiś czas, czy wrócić na furgon, czy też znaleźć sobie ciekawsze zajęcie. Z sąsiedniego wozu dochodziło potężne chrapanie Flobastera. Morda zaskomlała cicho i ułożyła się wygodniej. Trzęsąc się z zimna, zakradłam się z powrotem, otworzyłam kuferek i wydobyłam pierwszy z brzegu płaszcz.
Pochodził z farsy o prostaku Trirusie. Zorientowałam się dopiero na ulicy, lecz nie miałam zamiaru wracać, tak więc owinęłam się szczelniej i ruszyłam szybciej, żeby się rozgrzać.
Prawdę mówiąc, przeszedłszy ileś tam ulic, pożałowałam swej decyzji. Miasto jak miasto, ładne, ale co to ja, miasta nie widziałam? Minione święto przypominało o sobie stosami śmieci, w których dzielnie buszowały pasiaste koty, wszystkie jakby z jednego miotu. Karczmy były w większości zamknięte, a zresztą nie miałam przy sobie pieniędzy. Parę razy mnie zaczepiano okrzykiem: najpierw jakiś chłystek wyglądający na lokaja, potem kominiarz. Ten ostatni szczególnie mnie zdenerwował. Gęba i łapy czarne od sadzy, a chce podrywać! Odcięłam się mu tak, że biedaczek omal nie zwalił się z dachu!
Krótko mówiąc, nastrój miałam całkiem zepsuty, tym bardziej, że bałam się zabłądzić. Miałam już zamiar zawrócić, gdy nagle ujrzałam Jego.
Bez wątpienia spotkała mnie łaska niebios. Jasnowłosy Pan szedł mi naprzeciw z jakimś trochę ode mnie starszym chłopakiem. Młodzik błyszczał jak świeżo wypolerowany czajniczek. Ustąpiłam im z drogi. Mój idol nawet na mnie nie spojrzał. W ogóle mnie nie zauważył, jakbym była przydrożnym kamieniem. Stłumiłam w sobie urazę, gdyż, po pierwsze, mógł już o mnie zapomnieć, a po wtóre, obaj byli zajęci rozmową.
Grzecznie przepuszczając rozmawiających panów, długo spoglądałam za nimi w zamyśleniu. Przebierałam bezmyślnie nogami, w końcu ruszyłam odruchowo ich śladem, a gdy wreszcie się opamiętałam, za późno było już się wycofać.
Takim sposobem przeszliśmy parę kwartałów. Jasnowłosy Pan i jego towarzysz zatrzymali się na skrzyżowaniu i zaczęli się żegnać ze sobą. Potem mój ideał machnął dłonią na nadjeżdżającą dorożkę i tyle go widziałam.
Młodzik został na ulicy. Był chuderlawy, trochę przygarbiony, ale całkiem sympatyczny. Odprowadził wzrokiem dorożkę, potem odwrócił się i poszedł powoli w przeciwną stronę.
Poczułam przypływ natchnienia. Spadło na mnie jak grom z jasnego nieba. Miałam na ramionach płaszcz, w którym grałam Skąpą Staruchę w farsie o prostaku Trirusie. Peleryna była wystarczająco gruba, by uchronić przed porannym chłodem, a do kaptura miała przyszyte długie, siwe kosmyki.
Niedawny rozmówca Jasnowłosego Pana maszerował niespiesznie. Wyuczonym ruchem naciągnęłam kraj płaszcza na głowę, zgięłam nogi w kolanach i ukryłam pod fałdami skurczoną, zgarbioną figurę. Siwe kłaki powiewały na wietrze. Co chwila musiałam je odgarniać, żeby mi nie przeszkadzały w obserwacji.
Z niezwykłą dla staruszki szybkością dogoniłam chłopaka i zrównałam się z nim krokiem. Bez wątpienia pochodził z bogatego domu. Od razu widać, że nie lokaj ani kominiarz. Szedł powoli, lecz słabe stare nogi z trudem za nim nadążały. Zdyszana, nie wytrzymałam i zakaszlałam.
Obejrzał się. Wydawał się ciągle tak samo zmieszany, jak podczas rozmowy z Jasnowłosym Panem. Na mój widok twarz mu się zmieniła. Zaskoczyła go postać pokracznej staruchy z rozwianym siwym włosem, która wyskoczyła jak spod ziemi! Szybko jednak się opanował i spojrzał na mnie z uwagą.
– Dobry chłopcze – zaskrzeczałam drżącym głosem – powiedz niemądrej staruszce, kim był ten piękny pan, z którym przed chwilą rozmawiałeś?
Jego usta drgnęły dumnie, lecz były w tym grymasie również nieśmiałość, satysfakcja a także swego rodzaju poczucie przewagi.
– Moim ojcem, szanowna pani.
Poczułam pokusę, by osłabić jego pewność siebie. Choć starał się to ukryć, widać było, że pęcznieje z dumy. Uznawszy, że zaspokoił ciekawość staruszki, odwrócił się i zaczął odchodzić. Ruszyłam za nim truchtem.
– Hej… syneczku… a jak go zwą?
Zatrzymał się znów, nieco rozdrażniony.
– Pani nietutejsza?
Ochoczo pokiwałam głową, trzęsąc siwymi kudłami i świdrując wzrokiem rozmówcę przez wąską szparę samodziałowego kaptura. Jak widać młodzikowi nie mieściło się w głowie, że ktokolwiek z miejscowych mógłby nie znać jego taty.
– Pułkownik Egert Soll – oświadczył.
Powiedział to takim tonem, jakby mówił: władca obłoków, mieszkaniec śnieżnych szczytów, zaklinacz słońca.