Wieść była oszałamiająca: wiozą Sowę!
Świadkowie historycznego wydarzenia zdawali sobie sprawę, że opowiedzą kiedyś wnukom o wszystkim, co dzisiaj widzieli.
Bramę wypełniała szczelnie gawiedź. Strażnicy wrzeszczeli ochryple, wymachiwali bronią, poszturchując drzewcami czyjeś plecy. Podniecony tłum rozstąpił się wreszcie przed pochodem. Sowa siedział na wozie, dumny jak monarcha, którego witają poddani.
W ciżbie wymieniano uściski.
Ludzie wrzeszczeli i całowali się, pozdrawiali się wzajemnie, podrzucali do góry czapki, zalewając się łzami ulgi. Okazało się, że zbój był głównym problemem mieszczan i mieszkańców przedmieścia. Teraz zaczniemy normalnie żyć, mówili jeden drugiemu. Teraz będzie dobrze, skoro złapali tego łotra…
Sowa miał szyję obwiązaną brudną szmatą. Skuty łańcuchami, rozglądał się chłodno i wyniośle. Ci, którym zdarzyła się przykrość spotkać się z nim wzrokiem, pospiesznie odwracali oczy.
Wokół wozu jechali zwycięzcy, ci, którzy pokonali legendarnego rozbójnika i jego szajkę. Lud wył z zachwytu, kwiaciarki rzucały na nich swój towar, nie bacząc na stratę zarobku.
Na drugim wozie jechało więcej roboty dla kata: schwytani żywcem zbójcy, spętani siecią. Ci patrzyli w dół, nie podnosząc wzroku. Co śmielsi mieszczanie godzili w nich kamykami.
Kiedy tłum ujrzał zamykającego pochód pułkownika Egerta Solla, wszyscy wpadli w prawdziwą ekstazę.
Nawet zmęczony i ranny, Soll pozostawał ujmująco przystojny. Zwycięstwo przydało władczego blasku jego twarzy. Zachwycone damy biły ile sił brawo i zrywały głosy w powitalnych okrzykach. Mężczyźni podrzucali czapki i także wiwatowali, nie przepuszczając okazji, by ucałować ładniutką sąsiadeczkę. Miasto płonęło wdzięcznością. Sporo narodzonych w tym czasie chłopców otrzymało imię Egerta.
Soll po raz kolejny udowodnił, że jest wspaniałym dowódcą. Sporo ludzi wspomniało czas Oblężenia. „Niech żyje! – niosło się nad głowami tłumów. – Niech żyje!”. Dzwoniły szyby i grzmiały bębny, wino lało się strumieniami, jak w Dzień Wszelkiej Radości, a nawet bardziej…
„Wiwat Soll! – krzyczeli rozradowani mieszczanie. – Niech żyje!.
Sowa milczał. Jego dłoń ściskała skórzany woreczek wiszący na obwiązanej szmatami szyi.
Miasto radowało się i biesiadowało trzy dni. Czwartego sędzia miejski zjawił się z wizytą u wyzwoliciela Solla.
Porucznik Waor, składając meldunek, cuchnął winem jak stara beczka. Kiedy Egert spotkał się spojrzeniem ze starym znajomym Ansinem, pożałował, że także nie jest pijany.
Sędzia odpowiedział skinieniem na uśmiech gospodarza.
– Witaj…
Soll zmieszał się jak żaczek.
Sędzia bez słowa położył na biurku kawałek studziennego łańcucha.
Jakiś czas trwała zupełna cisza. Egert patrzył na łańcuch, a jego twarz stawała się coraz bardziej ponuro trzeźwa. Nie doczekawszy się zaproszenia, sędzia zasiadł w fotelu dla gości i splótł dłonie na brzuchu.
– Znowu? – spytał ochryple Soll.
Sędzia potwierdził skinieniem.
– Kiedy?
Sędzia pokręcił splecionymi palcami.
– Ostatniej nocy… Dziewczynka. Dziesięć lat.
Egert wbił oczy w blat. Zdawało mu się, że zbudził się gwałtownie z oszołomienia i stanął oko w oko z czymś wyjątkowo obrzydliwym. Co teraz?
– Co teraz? – zapytał głucho.
Sędzia ustawił palce na kształt daszku.
– Teraz, Soll… Zeznanie sługi…
Egert podskoczył.
– Co?!
Sędzia uśmiechnął się blado.
– Sługi uniwersyteckiego, Egercie. Nie sługi Łaszą… Poczciwy staruszek, oddany swej pracy… Zresztą, po co ci to tłumaczę.
Spojrzał pytająco.
Egert przypomniał sobie. Rzeczywiście, był taki miły staruszek, zawsze usłużny wobec Torii. Imię żony zapiekło żywym ogniem. Przygryzł wargę.
– Więc co?
Sędzia westchnął.
– Staruszek doniósł nam… Syn nie wiedzieć gdzie przepadłej pani Torii zainstalował się w gabinecie dziekana Łujana, nie zwracając uwagi na protesty woźnego. Co więcej, młodzieniec zajmuje się aktywnie magią i sługa obawia się, że owe eksperymenty służą jakiejś złej sprawie. Na własne uszy słyszał grzmoty i widział błyskawice. I tak dalej.
– Sądzę – odparł powoli Egert – że chłopak ma prawo do dziedzictwa po swym dziadku. A co do grzmotów i piorunów. Nie fruwały też ogniste nietoperze? Może zjawił się smok?
Sędzia uśmiechnął się, patrząc długo i natarczywie w oczy rozmówcy.
– Egercie… Moi ludzie przesłuchali po kolei wszystkich, których schwytałeś… Jak na razie oprócz Sowy.
Soll poczuł strach, narastający we wnętrzu i ściskający gardło żelaznymi szponami, graniczący z paniką.
– I co z tego?
Pytanie zabrzmiało bezceremonialnie, choć Egert nie chciał wywoływać konfliktu. Starał się jednak ukryć drżenie głosu. To byłoby jeszcze gorsze. Trzeba wytrzymać do końca.
Sędzia rozplótł palce i pochylił się naprzód. Jego oczy miały dziwny wyraz.
– A to, że wszyscy oni, niezależnie od siebie odpowiedzieli tak samo na jedno pytanie: tak, był. Rozmawiał z atamanem, który zwracał się do młodzieńca: „panie Luarze” i traktował go bardzo uprzejmie, by nie rzec uniżenie. Tak to nimi wstrząsnęło, że świetnie pamiętają… jeden za drugim powtarzają… Zresztą, nieważne. Według niektórych, młody człowiek brał udział w grabieżach, rozbojach i gwałtach… Tu jednak nie ma takiej zgodności w zeznaniach. Za to wszyscy zgodnie twierdzą, że młodzik otrzymał od Sowy w podarku jakieś pakunki, a w nich przedmioty, które Sowa ukrywał w tajemnicy.
Sędzia zamilkł na chwilę, potem musnął ostrożnie dłoń Solla.
– Możesz chodzić? Mocno kulejesz? Więc kogoś poślij. Jeśli chcesz, zrobię wszystko sam, ale trzeba to zrobić, Egercie.
– To nie on – wycedził Egert przez zaciśnięte wargi.
Czuł w boku nowy, nieznany ból. Skurczył się, starając odetchnąć. Pomyśleć o czymś innym… Niebiosa, tyle szczęścia miał w życiu, mały Luar, radosna Toria… Stateczki na wodzie… Wszystko odeszło w dal. Obróciło się na złe. Porzucił maleńką Alanę. A Toria…
Z trudem powstrzymał jęk. Nie teraz, nie przy Ansinie. Już byłoby lepiej… spocząć w glorii… nie czując tego bólu…
– To nie on – powtórzył ochryple. – Mój syn… nie…
Sędzia znowu splótł palce.
– Nie jest twoim synem, Egercie. Cały czas chcę ci wyjaśnić: wiem wszystko. Wiem, kiedy się wydało. Noszę się z tym tak samo jak ty… przez te wszystkie miesiące.
Soll zamknął powieki. Skrzywiona gęba Sowy, nóż wzniesiony do ciosu… Chlupocze przelewająca się woda, daleko do powierzchni, brak tchu…
– To nie on – usłyszał własny głos, jakby z boku. – Cokolwiek by było… Wychowałem go przecież, Ansinie. Niemożliwe…
– Dawno go nie widziałeś – rzekł głucho sędzia. – Jest coraz bardziej podobny… wiesz, do kogo. Sowa go rozpoznał. Ten zbójnik, musisz wiedzieć, był zaufanym sługą Fagirry. Oddanym jak niewolnik.
Egert odniósł wrażenie, że dostrzegł światełko w ciemnym tunelu.
– Przesłucham Sowę. Osobiście przesłucham i…
Sędzia brzęknął kawałkiem łańcucha.
– Soll… Zwlekaliśmy i mamy na sumieniu kolejne stracone życie. Ani dnia dłużej. Zaaresztujesz Luara albo sam to zrobię. Szkoda, że jesteś ranny…
– Ja sam – cicho oznajmił Egert.
Sędzia splótł palce w węzeł.
– Jak chcesz. Wiedz jedno: nie jest już dawnym Luarem. Stał się teraz widmem Fagirry. Bądź więc ostrożny. Sowa to przy nim pestka. Dam ci wsparcie swoich ludzi…