Выбрать главу

– Nie trzeba – odszepnął Egert. – Dam radę.

Dwadzieścia lat wcześniej oddział straży miejskiej wkroczył do uniwersytetu, by aresztować córkę dziekana, Torię. Egert dobrze pamiętał lęk towarzyszący tamtemu wydarzeniu. Teraz sam kroczył na czele czerwono-białego oddziału, dokładnie powtarzając trasę swoich poprzedników, wiodących Torię na śledztwo. Krok po kroku…

Nie okaże słabości. Mieszczanie rozstępowali się z uszanowaniem, kobiety dygały. Idzie mocny człowiek. Ten, który pojmał Sowę, bohater Oblężenia. Idzie pułkownik Soll. Czapki z głów.

Żelazna żmija i drewniana małpa odwróciły pyski. Przemoc w tych murach?! To przecież świątynia nauki, panowie, tu się nie wchodzi z orężem. Przysięgał sobie, że nie zatrzyma się przed wejściem i nie podniesie głowy, a jednak to uczynił. To samo okno. Tamtego ranka je otworzyła i nieszczęśliwy, przeklęty Soll spotkał się z jej wzrokiem…

Strażnicy za jego plecami czekali cierpliwie. Pułkownik ma prawo do drobnych dziwactw. Skoro patrzy do góry, widocznie wie, co robi.

Woźny czekał na nich. Poprowadził przybyszy. Egert spoglądał nienawistnie na różową łysinę tamtego. Niech będzie przeklęta twoja wierność dla uczelni. Niech przeklęta będzie twoja wierność rodzinie Sollów.

Droga do gabinetu dziekana. Tyle razy nią przechodził: ze strachem, z nadzieją, ze smutkiem, z radosnym przeczuciem. Dopóki żył Łujan… Gabinet stał się ich domem, ale Toria nie pozwalała na jedno… Gabinet był świętością. A on tak lubił właśnie tam całować Torię, pośród zagadkowych, magicznych przedmiotów. Ach, niechby pozwoliła, co tam: świętość… Dwa fotele z wysokimi oparciami… Atrament i kurz książkowy…

Strażnicy stanęli po bokach drzwi, wyciągając miecze. Po co, pomyślał mimowolnie Egert. Przecież nie będzie się im opierał…

Staruszek wiercił się obok, zaglądając w oczy Egertowi. Coś tam mówił. Oficer zaczął się przysłuchiwać. Starego także dziwiła obnażona broń. Szczerze spodziewał się, że z panem Luarem będzie wszystko w porządku, to przecież nie przestępca, chociaż jego działania… trzeba je przerwać dla jego własnego dobra. Dla dobra dawnego pana Luara. Gabinet dziekana jest jak świątynia, więc broń…

– Proszę odejść – rzucił Soll.

Starzec znikł.

Egert zmierzył wzrokiem kolejno wszystkich swoich ludzi. Gotowi byli spełnić swój obowiązek, czekali tylko na rozkaz. Zabić Luara – zabiją. Ratować go – uratują. Wyłamać drzwi – nic prostszego…

– Idźcie na schody – rozkazał głucho Soll – i bądźcie w pogotowiu. Zjawcie się, gdy zawołam.

Posłuchali, nie okazując zdziwienia. Ich kroki ucichły za węgłem korytarza.

Egert z wysiłkiem schylił się do dziurki od klucza. Znowu ma dwadzieścia lat, szramę na policzku, a w gabinecie czeka straszny i niedosiężny mag, dziekan Łujan.

– Luarze – powiedział głucho. – To ja. Proszę cię, otwórz.

Żadnego dźwięku. Może nikogo tam nie ma, pomyślał Egert z nagłą nadzieją. Może gabinet jest pusty…

Nasłuchiwał aż do bólu w uszach. Wydało mu się, że słyszy ciche, powolne kroki za drzwiami. Przypomniał sobie stąpające miękko po posadzce lochów stopy Fagirry. Niepotrzebne wspomnienie.

– Luarze – rzekł ze znużeniem – zdarzało mi się już dawniej wystawać pod tymi drzwiami… Zawsze jednak, gdy odważyłem się zapukać, twój dziadek pozwalał mi wejść. On był… nie umiem tego wyrazić. Mógłby ci pomóc, Luarze. Jesteś jego wnukiem… Nazwaliśmy cię na jego cześć. Masz prawo tutaj być, Luarze. A teraz proszę, wpuść mnie.

Milczenie. Gdzieś na schodach strażnicy sapali i pokasływali, cicho brzękając bronią.

Egert wsparł się plecami o drzwi i powoli siadł na podłodze.

– Wiele lat temu zabiłem w pojedynku człowieka, który był narzeczonym twej matki. To było nieodwracalne. A to, co stało się potem, także okazało się nieodwracalne. To była długa i trudna droga. Na jej końcu urodziłeś się ty. Pomyślałem, że nareszcie odkupiłem… swą straszną winę…

Wstrzymał oddech. Próbował wyobrazić sobie twarz słuchającego uważnie Luara, lecz nie potrafił. Mrużąc oczy, chciał wspominać słoneczny dzień i tańce na ciepłym piasku, lecz nie potrafił. Zaczerpnął głęboko powietrze.

– Okazało się, że moja podróż jeszcze nie dobiegła końca. A twoja… dopiero się zaczęła. Tak już jest, Luarze. W życiu zdarzają się czasem rzeczy straszne. Ale to nic. Wszystko w końcu można przeżyć. Nie przeżyję jednak, jeśli ty… jeśli naśladujesz… osobę i czyny… człowieka, który cię spłodził. Tego, który sprowadził Mór. Torturował twoją matkę…

Zdawało mu się, że usłyszał jakiś ruch po tamtej stronie. Odchylił głowę i wsparł się potylicą o pociemniałe drewno.

– Pamiętasz, Luarze… ten dzień, gdy musiałem cię ukarać. Sam prysłeś, bym ja to zrobił, a nie mama… Nie wiesz, ile mnie to kosztowało. Wolałbym sam się wychłostać. Śniło mi się to później wielekroć. Może trzeba się było obejść bez tego?

Zacisnął usta. Serce tłukło się w piersi. Westchnął parę razy głęboko, żeby się uspokoić i podjął półgłosem:

– Twój dziadek… Nigdy ciebie nie widział. Umarł, żebyśmy żyli. Twoja matka, ja, ty i miasto… Zginął, walcząc z Morem. Nie sądził, że…

Egert walnął pięścią w drzwi.

– Otwieraj! Muszę cię zobaczyć! Czyżbyś mi… nie ufał?!

Egert krzyczał teatralnym szeptem, ze ściśniętym gardłem. Nie chciał być słyszany na schodach.

– Możesz mi zaufać, synku, pozwól, żebym… Nie. Powiedz mi, że to wszystko brednia, tak po starej znajomości, jakbym był kimś obcym, ale życzliwym człowiekiem! Sowa…

To było potworne, Luarze, rozumiesz?! Przestań milczeć. I otwórz drzwi.

W gabinecie wciąż było cicho, natomiast rozległy się głosy na schodach. Ktoś tam warknął, nakazując milczenie. Egert usłyszał zbliżające się kroki na korytarzu. Wstał szybko, wręcz pospiesznie, nie zwracając uwagi na obolałą nogę. Zza rogu wynurzył się zatroskany strażnik, za nim dreptał woźny.

– Kazałem czekać! – krzyknął Soll.

Strażnik zatrzymał się w obawie przed gniewem dowódcy, lecz staruszek nie stropił się wcale i szedł dalej, gwałtownie gestykulując.

– Panie Egercie, w bibliotece… Tam! Idę tam, widzę: leży… Wielkie nieba, jakim cudem?! Wcześniej nie było tam nikogo, a teraz: leży…

– Melduję posłusznie – zaczął ochryple strażnik.

Soll zauważył, że jego podkomendny ściska w dłoni kawałek stalowego łańcucha.

Poczuł, jak podłoga ucieka mu spod nóg. Łódka pośrodku rzeki. Wiosło w zdrętwiałych palcach. Ściana trzcin…

– Skąd to? – usłyszał własny spokojny głos.

Strażnik przełknął ślinę i otworzył usta, lecz stary go wyprzedził.

– W bibliotece, panie Egercie! Coś niesłychanego… Nie było tam nikogo, nie było żadnych łańcuchów. Dopiero co zaglądałem. Nie śmiałbym, ale… Wie pan, dlaczego. Wszyscy wiedzą… Nikt obcy tu nie wchodził. Przysięgam na wszystko! Toć pusty uniwersytet, jak to latem…

Źle się czujesz? – zapytał współczująco Fagirra.

Żadnego objawu słabości. Dwóch świadków i trzeci, najstraszniejszy, bo niewidzialny… Nieistniejący świadek.

Ależ jestem, powiedział Fagirra. Będę zawsze. Związałem się z rodem dziekana nierozerwalnym węzłem. Zapomniałeś o czwartym świadku: twoim tak zwanym sumieniu. Prawda?

Soll obserwował wzory drewnianych słojów, pokrywających wysokie drzwi gabinetu. Wcześniej ich nie zauważył… Jak drogi na mapie albo zmarszczki na twarzy.

Jak możesz je widzieć, przecież tutaj jest ciemno? – zdziwił się Fagirra. Sam siebie oszukujesz, Soll. Wstydź się, nie można całe życie się okłamywać… Teraz uznasz, że łańcuch nie jest żadnym dowodem, habit to przypadek, że u Sowy walczyłeś tylko z kimś podobnym. A kwiaty na grobie… no cóż, miał prawo. Na mogile dobrze rosną, Soll. Dobra pożywka dla długich korzeni…