– To prawda, że służyłeś Łaszowi? – rzucił niegłośno Soll.
Sowa odchrząknął z wysiłkiem. Egert nie oczekiwał zresztą szczerych i szybkich odpowiedzi.
– Twój czas nie jest nieskończony – zauważył, lustrując wzrokiem narzędzia oprawcy. – Możesz mieć lekką śmierć. Koniec marzeń. Lekka śmierć. Będziesz mówić?
– Będę – odparł nieoczekiwanie Sowa.
Głos miał ochrypły, lecz mówił całkiem wyraźnie.
– Jeszcze będziesz mnie prosił, żebym zamilkł, pułkowniku. Nie boisz się, że powiem wszystko?
Egert z trudem opanował chęć uderzenia leżącego. Przeszedł się, wsłuchując we własne kroki. Przysiadł na podłokietniku fotela.
– Nie boję się, Sowa. Myśl lepiej o sobie.
– O mnie już pomyśleli.
Więzień głośno przełknął ślinę.
– Wszystko mi jedno. Tylko…
Zamilkł, spoglądając na Egerta z nieskrywanym szyderstwem, czekając na pytanie.
– Nie wszystko jedno.
Egert znowu wstał. Podszedł do paleniska, trącił palcem rękojeść szczypiec i cofnął dłoń.
– Nie wszystko jedno, Sowo. Potnę cię na kawałki, nogi powyrywam z korzeniami… i język. Udławisz się swoim „tylko”…
Sowa zadyszał gwałtownie.
– Spocisz się przy tym i cały ubrudzisz, pułkowniku, po same uszy… Chociaż… – Zachichotał ochryple. – Jesteśmy tacy sami.
Soll zrugał siebie w duchu za niedopuszczalną słabość. Nie powinien irytować się słowami zbója, a tymczasem palą go żywym ogniem, jakby to on był torturowany. Znalazł wśród rzeczy oprawcy spracowane, skórzane rękawice. Na samą myśl, że będzie musiał je włożyć, coś przewróciło mu się w żołądku.
– Mów, gadzie – szepnął przez zaciśnięte zęby. – Mów, czy służyłeś w zakonie?
– Ty także mu służyłeś – odparł zbój z uśmiechem. – Pamiętam cię od szczeniaka. Mój pan igrał tobą jak marionetką. Mógł także obdarować habitem. Wystraszyłeś się, pułkowniku i uciekłeś… Nic to…
Badany przymrużył oczy z dwuznacznym grymasem.
Soll poświęcił parę sekund, by uspokoić oddech. Krew tętniła w skroniach… Niebiosa, jak tu zachować zimną krew?! Po co wyciągnął tego gada z dna rzeki, co chciał od niego usłyszeć?!
– Nic to… – powtórzył za Sową, przeciągając samogłoski. – Pamiętasz, co stało się z twoim panem? Nie wywiniesz się tak łatwo, koleżko… Gadaj!
Przygotowane pytanie nie przeszło mu przez usta. Przewiercał Sowę wzrokiem, z nadzieją, że ten sam zdradzi się z czymś interesującym. Sowa dobrze wiedział, czego dotyczy pytanie. Egert ochłódł, widząc uśmiech atamana. Sowa dokładnie oblizał wargi.
– O czym?
Kpi sobie, pomyślał Egert i chwycił dłońmi w rękawicach uchwyty kleszczy. Czegośmy doczekali: pułkownik Soll stał się katem… Rączki tamtych były nieco dłuższe i bardziej okrągłe. Ostrza wyszły tamtemu plecami… Jak niesamowitą trzeba mieć siłę, żeby przebić nimi kogoś na wylot… Czyżby…
– Gadaj, bydlaku – powtórzył Egert nieswoim, lecz wyraźnym i spokojnym głosem.
Szczypce nie drżały w dłoniach. Dymiły czerwone końce. Mięśnie związanego więźnia naprężyły się, lecz twarz nie zdradzała strachu.
– O czym? – znowu zapytał z ironią. – Powiedz, o czym mam gadać, pułkowniku!
Soll patrzył na Sowę zza malinowych nożyc. Dodało mu to pewności siebie.
– O chłopaku. Wszystko. Kiedy, co i dlaczego…
– O jakim chłopaku?
Oczy Sowy śmiały się.
– Podaj imię, pułkowniku, bo znałem wielu chłopaków…
Uśmiechał się tak ohydnie, że Soll poczuł mdłości.
– Nazywa się Luar Soll – wydusił, patrząc z nienawiścią w żółtawe ślepia. – Jeśli będziesz kłamał, gadzino…
Sowa zachichotał.
Śmiał się, odchylając głowę i waląc potylicą o pryczę. Egert stał nad nim, ściskając kleszcze w dłoniach, chwytając gwałtownie zatęchłe powietrze.
Kiedy zbój się wyśmiał, zajrzał spod zmrużonych powiek niemal w głąb duszy pytającego.
– Tak, pułkowniku… Lepiej, żebyś zapłacił mi za milczenie, bo ten chłopak…
Uciął, tworząc efektowną pauzę. Soll ledwie trzymał coraz cięższe kleszcze, ze strachem odczuwając zalewającą go falę mdłości.
Jeśli okaże się, że Luar… on, Egert nie zdoła żyć ani sekundy dłużej.
Martwa dziewczyna na drodze. Ciemna krew na bosych nogach, dym, zwęglony trup…
Mokre zawiniątko na rękach. Senne oczka i żarłocznie otwarte usteczka. Dziwne, wstydliwe rozczarowanie: więc to jego syn?! Zielona szyszka i wędrujący po niej błyszczący żuk. Chcę być jak ty… ale nigdy nie będę tak fechtować.
– Ten chłopak – podjął Sowa, nabrawszy powietrza w płuca – jeszcze pokaże ci, co jest wart, pułkowniku. On… Spróbuj go złapać i torturować. Wiem, jak to cię dręczy. Gdybyś widział, co on czynił…
Sowa przymknął w rozmarzeniu powieki.
– Wszystkim opowiem, co robił twój syneczek…
Znowu otworzył oczy i zwęził powieki. Próbował podnieść się na łokciu, lecz przeszkodziły mu w tym łańcuchy.
– Jak słyszałem, nie jest naprawdę twój. Śmiałem się do rozpuku, mało gaci nie zmoczyłem… Nie dychaj tak, pułkowniku, każdemu mogło się zdarzyć. Nie dychaj i nie świdruj mnie oczami. Zaszalała twoja baba, aj, aj, z mym panem zaszalała… Możesz teraz ją męczyć. A co do chłopaka: wszystko powiem, czemu nie… Wezwij tylko sędziego i pisarza sądowego, i kogo jeszcze chcesz. Mogę i na placu…
Uciął, próbując przywołać na oblicze nietypowy dla siebie wyraz współczucia.
– Żal mi cię, pułkowniku. Baba kurwa, a syn bękart. Pomści mego pana. I mnie też. Jak poczujesz uścisk na gardle, wspomnij Sowę… A chłopak…
Mlasnął językiem.
– Żelazne pętle, uliczne kąty, studnie, małe dziewczynki. Szkoda, że nie będę mógł zobaczyć, jak dorwie ciebie, pułkowniku. Swego tatusia…
– Kłamiesz – rzekł oschle Egert. – Przyznaj, że kłamiesz, gadzie…
– Bo co? – spytał Sowa z uśmiechem. – No, przypalaj mnie! Pan także mnie przypalał i nauczył mnie… ja także go czegoś nauczyłem…
– Kłamiesz!
Zadrgały ognie pochodni. Głos Solla odbił się wielokrotnie od sklepień piwnicznych i zanikł w ciemnych zakamarkach. Gdzieś za grubymi murami wzdrygnęli się więźniowie i uniosły pyszczki szczury.
Sowa nie odpowiadał. W oczach błyszczało zwycięstwo.
Mętna fala, podnosząca się w duszy Solla, wypełniała go całego, zalewając myśli, uczucia i pamięć.
W tym momencie przez chwilę rozumiał Fagirrę. Zrozumiał wszystkich oprawców świata, jak słodko zgasić czyjś triumfalny uśmiech. Jak miło zburzyć czyjeś brudne zwycięstwo. Skoro nie można sprawy odwrócić, można się chociaż zemścić. Nieważne, co jest prawdą, a co kłamstwem. Są tylko żółtawe oczy we włochatym cielsku, gotowe na ból. Wypróbuje je. Zada morze bólu, oceany cierpień, godzinę za godziną, dzień za dniem. Soll nigdy nie przestanie, mają przed sobą długie życie i długą mękę.
Uderzył go w nozdrza odór przypalonego mięsa. Żółtawe oczy Sowy pociemniały, tak bardzo rozszerzyły się źrenice. W pierwszej chwili zdołał powstrzymać krzyk, udając obojętność, lecz wkrótce murami izby tortur wstrząsnęło dzikie wycie. Stróżujący za drzwiami pokiwał głową z szacunkiem.
Egert opamiętał się. Upuścił kleszcze, krztusząc, niemal dusząc się gęstym dymem. Odszedł w najdalszy kąt lochu, zasłaniając usta dłonią. Na szczęście znalazł tam wiadro z wodą.
Sowa chrypiał. Z każdym jękiem niemal pękały mu płuca. Dlaczego kłamie?! Przecież to wszystko łgarstwo, uświadomił sobie jasno Egert, przecierając twarz mokrymi dłońmi. Kłamstwo i odrażający, duszący odór spalenizny. Jakieś wspomnienie snujące się wokół, nieuchwytne jak przerwany sen…