Выбрать главу

Koszyczek z wystającą nacią pietruszki. Chmara muszek za oknem… Spadający, jesienny liść, przyklejony do szyby. Dłoń na oczach…

Czarne oczy i gładka, biała skóra. Potworne łoże tortur. Żarownia. Haki. Zwęglona skóra. I…

Zimny dzień. Śnieg… Śnieżki na jej plecach… Iskrzące się grudki niepowtarzalnych kryształków, przejrzyste granie nieskończonego świata…

Niższa odeń o głowę, wydawała się przy nim podlotkiem, niemal dzieckiem… Ośmielił się pierwszy raz ją przytulić. Wąskie ramiona drgnęły… Pragnąc ze wszystkich sił ją pocieszyć i zarazem bojąc urazić, przygarnął Torię do siebie.

Sine cienie na śniegu zastygły, tworząc jeden. Oboje bali się poruszyć, by nie popsuć tej chwili. Miasto za murami było im obojętne i zimne odblaski na zamarzającej rzece, tylko wiatr…

Wiatr.

Soll drżał. Mokry i osłabiony wiedział dobrze, iż jeśli się odwróci, zobaczy rozpiętą na pryczy Torię. Co oni tu z nią robili?! Nigdy nie powiedziała do końca, nie chciała pamiętać… Toria… Gwiazdozbiór pieprzyków na smukłej szyi. I szczypce… Niebiosa, nie obronił jej ani nie wyzwolił. Nie uratował wtedy ani teraz. I to ma być ta wielka miłość?! Wyrzeczenie się tego, co najświętsze, zdrada, brudna plama na bieli. Sine cienie na śniegu. Dziewczynka, nadzieja, radość… Zdradził je obie i samego siebie, wszystkie owe lata miłości i życia zniszczył swoją dziką zazdrością. A przecież to, co zrobił z nią Fagirra, było tylko dodatkową torturą!

Jęknął, przymykając powieki. Świadomość błędu i winy kazała mu wbić zęby we własną dłoń. Poczuł w ustach smak krwi. Zlizując słone krople, odczuwał błogosławiony ból. Jakby na jego sercu wyrósł ropiejący strup, który przywykł uważać za coś naturalnego, a teraz pękł, obnażając gołe nerwy i uwalniając zgniliznę i ohydę…

– Ohyda – szepnął. – Byłem podły, Tor. Idę do ciebie.

Sowa dyszał ochryple. Soll nawet nie spojrzał na niego. Żelazne drzwi zaskrzypiały na zardzewiałych zawiasach.

Kiedy zamknęły się za nim, Sowa, sam nie wiedząc czemu, uznał, że przegrał.

Pewnego pogodnego, ciepłego dnia wybrałam się z Alaną na rynek do najbliższej wioski. Widok ludzi sprawiał jej prawdziwą radość, a zwłaszcza wiejskich dzieciaków, zaciekawionych jej obecnością i wędrujących za nami uparcie. Moja przekorna towarzyszka ośmieliła się pokazać język jakiemuś starszemu chłopakowi, chyba wozakowi. Tamten rozdziawił gębę, lecz nic więcej z tego nie wynikło.

Wszyscy przekazywali sobie z ust do ust najnowsze plotki: Sowa został schwytany, ale w mieście grasuje tajemniczy morderca, duszący małe dzieci studziennym łańcuchem. Pierwsza z tych wieści wydała mi się zbyt piękna, druga nazbyt okrutna, nie uwierzyłam więc ani w jedną, ani drugą.

Rynek nieoczekiwanie mnie zatrwożył. Wszędzie widziałam podesty i mimowolnie wybierałam w myślach najlepsze miejsce dla teatralnych wozów, a także zastanawiałam się, jaki repertuar byłby odpowiedni dla tutejszej publiki. Marzenia prysły, pozostawiając rozczarowanie i tępy ból. Zakończyłam zakupy najszybciej jak mogłam, napełniłam nasze koszyczki i ruszyłam w drogę powrotną.

Po drodze do domu Alana zaproponowała zrobić postój, by pobawić się w Luara i czarownika. Oczywiście ona była Luarem, mnie zaś przypadła rola złego maga.

Odłożyłyśmy koszyki i zaczęłyśmy wybierać dla siebie odpowiednią broń w kupie chrustu. Alana miała całkiem dobre pojęcie o szermierce, w końcu wiedziała na ten temat więcej ode mnie. Rozochocona wykrzykiwała obelgi pod adresem czarodzieja i tak ostro atakowała, że mogłam tylko słabo się bronić i błagać o łaskę.

W końcu upadłam na trawę i skończyłam w konwulsjach. Potem wznowiłyśmy wędrówkę, w pełni zadowolone z zabawy.

Wtedy jednak wróciły ponure myśli. Wchodząc na dziedziniec, boleśnie wspomniałam rozstawienie wozów, śmiech gości, kolejność spektakli i nieudany debiut Luara… Czy zresztą jakikolwiek debiut był udany? Teatr w teatrze: może zagrałybyśmy z Alaną „wygnanie syna” albo „śmierć Flobastera”.

Niańka nie mogła dość się nacieszyć, odbierając zakupy. Odczekałam, póki przygotuje obiad dla Torii i nieoczekiwanie dla samej siebie poprosiłam:

– Daj to mnie.

Mój głos był cieńszy od pisku myszy, lecz staruszka usłyszała i wzdrygnęła się.

– Ach… Tobie?

Kiwnęłam niepewnie głową.

– Spróbuję… Jeśli się nie uda, to… A może jednak?

Niania kręciła głową w zamyśleniu.

– Żeby tylko nie było gorzej.

– Gorzej być nie może – odparłam szeptem.

Niania zawahała się i z niechęcią podała mi tacę.

Droga na górę okazała się niezwykle długa. Stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami, przestępowałam z nogi na nogę, wsłuchując się w skrzyp desek. Przerażająca osoba: Toria Soll. Zawsze bałam się obłąkanych…

Więc czemu o to poprosiłam?!

„Idź do niej, ja nie potrafię… Proszę!”

Polewka stygła na tacy. Wszystko jedno, pomyślałam bezwzględnie. Niech stygnie, Toria i tak jej nie zje.

– Wejdź – rozległ się głos za drzwiami.

Omal nie upuściłam tacy.

Drzwi okazały się otwarte. Pchnęłam je czubkiem stopy i niezgrabnie, bokiem, przecisnęłam się do środka.

– Postaw na podłodze.

Toria siedziała u okna. Widziałam jej plecy i czarne włosy, rozsypujące się na ramionach. Szklanka kiwnęła się, omal nie wywracając, talerzyk zabrzęczał. Wstrzymałam oddech.

– Lepiej już idź – powiedziała matowym głosem. – Tutaj niczego nie ma.

– Jest dziecko – odpowiedziałam ostrożnie.

Każde moje słowo mogło wywołać nieobliczalną reakcję. Jakbym stąpała po kruchym lodzie.

– Dziecko ma matkę – odparła tym samym tonem.

Milczałam.

– Zresztą, jak chcesz – rzekła, opuszczając głowę. – Odejdź.

Ruszyłam do wyjścia i już na samym progu dogoniło mnie pytanie:

– On żyje?

Powstrzymałam pragnienie, by się obejrzeć. Chwyciłam dłonią klamkę. – Tak.

– To on prosił, żebyś przyszła?

Rozpaczliwie szukałam w myślach odpowiedzi. Zarówno „tak”, jak i „nie” mogły się okazać jednakowo zgubne, nie mogłam wymyślić niczego mądrego, więc powiedziałam prawdę.

– On także prosił.

– Kto jeszcze?

Miałam wrażenie, że ton jej głosu nieco się zmienił.

– Jeszcze ja sama chciałam.

– To wszystko?

Znowu dramatyczne szukanie odpowiedzi.

– Tak. Nie. Obiecał, że wkrótce się zjawi…

Na próżno czekałam w drzwiach na kolejne pytania. Toria ukryła twarz w dłoniach i tak zastygła.

Parę dni później bawiłyśmy się z Alaną na podwórcu. Tupot końskich kopyt sprawił, że pokryłam się gęsią skórką. Nie mogąc się opanować, wybiegłam przed bramę. W stronę domu galopował niewielki, pięcioosobowy oddziałek.

W głowie miałam zupełną pustkę. Odsunąwszy Alanę, chwyciłam za ciężkie skrzydło wrót i w tym momencie dostrzegłam, że jeźdźcy mają na sobie czerwono-białe mundury. Cała pokryłam się gorącym potem. To nie zbójcy, tylko… Egert?!

– Dziewczyno, pani w domu? – zawołał porucznik, biorąc mnie za służącą.

Kiwnęłam głową. W gardle mi zaschło: ani „tak”, ani „nie”…

– A młody panicz? Nie zjawił się?

– A wam co do tego? – zapytała niania, przychodząc mi w porę z pomocą.

Porucznik zamachał przed naszymi oczami jakimś papierem.

– Rozkaz pana burmistrza, rozporządzenia sędziego i naczelnika straży miejskiej! Wpuścić w imieniu prawa!

Jakbyśmy mogły nie wpuścić…

Żołnierze zsiadali z koni. Moje dłonie spoczywały na ramionach Alany. Dziewczyna kurczowo wczepiła się w moją jubkę.