Zacisnęłam zęby i zmusiłam siebie do wstania. Nie należy przeszkadzać tym dwojgu, skoro w końcu się pojednali. Nie ma jednak komu powitać przyjezdnych oprócz mnie.
Tupot kopyt przybliżał się. Wyglądając przez bramę, zauważyłam, że tym razem jest tylko jeden jeździec. W końcu do mnie wystarczy jeden konwojent.
Byłam gotowa skryć się za węgłem domu, kiedy w szczelinie między niedomkniętym skrzydłami bramy pojawiła się ręka. Zręcznym, wyćwiczonym gestem odsunęła do końca zasuwę. Nie zdążyłam nawet otworzyć ust, gdy jedno skrzydło bramy przesunęło się i w rosnącej szczelinie pojawił się najpierw koński łeb z pianą na pysku, potem szeroka czarna pierś zwierzęcia, a na koniec sam jeździec, tym razem bez czerwono-białego uniformu.
Energicznym gestem odgarnął z czoła zlepione włosy. Omiótł prędkim spojrzeniem dziedziniec, zatrzymując się na zamkniętym głównym wejściu i na wysprzątanym przeze mnie ganku…
Mnie na razie nie zauważył. Stałam za rogiem, przylgnąwszy do ściany, ledwie się trzymając na nogach.
Zeskoczył z konia i puścił lejce. Dwa kroki i już był na ganku.
– Egert!!!
Odwrócił się. Biegłam ku niemu, potykając się co rusz, z głową lekką niczym dmuchawiec.
W domu głośno trzasnęły drzwi i zaskrzypiały schody pod pospiesznymi krokami.
Własna dłoń, rysująca kredowe wzory na podłodze gabinetu dziekana, wydała się Luarowi ptasią łapką.
Spieszył się. Za drzwiami stał Egert Soll. Jego szept oplatał zmysły Luara, chociaż nie mógł rozróżnić słów. Słuch młodzieńca działał dziwnie wybiórczo: doskonale słyszał ruchy strażników na schodach, sapanie starego woźnego, ćwierkanie wróbli pod oknami, a nawet chrobot myszy wędrującej między ścianami. A jednak skierowane wprost do niego słowa pułkownika traciły sens, przelewając się przez umysł młodzika jak woda.
A jednak słuchał. Wystarczały mu znajome intonacje w głosie Egerta. Był bezpieczny, wiedząc, że nie dojdzie do spotkania. Miło jest patrzeć w ogień, lecz nie każdy odważy się w niego wejść. Luar zbyt dobrze pamiętał ostatnie spotkanie z byłym ojcem. Chociaż nie, ostatnie zdarzyło się w leśnej kryjówce Sowy. Niestraszno skrzyżować broń. A tamten dywan na podłodze domu w Kawarrenie z wydeptaną ścieżką… Nie chciał przechodzić tego od nowa. Za żadne skarby.
Teraz ucieknie. Tamci ludzie sądzą, że zapędzili go jak wilka w pułapkę. Wszystkie problemy przyzwyczaili się rozwiązywać za pomocą żelaza. Egert nie jest inny… Prawie taki sam. Mówi coś ważnego. Szkoda, że Luar nie pojmuje. Ale mów, Egercie, mów dalej, twój głos wyzwala wspomnienia.
Czarna kijanka, oślizgła główka z ogonkiem. Przywiera do ścianki koryta, łaskocze dłoń. Śnięta rybka na płyciźnie, zmętniała srebrna łuska… Wyciśnięty na śniegu ślad potężnej łapy… Płozy schnące na słońcu…
Znowu ten wydeptany dywan, niech go licho. Soll przemawia właśnie szczególnie mocno i przejmująco…
Szum wodospadu. Mów dalej, Soll.
Ale jak bardzo chce się zdobyć na takie głupstwo. Nawet bez celu. Wszystkie głupstwa są bezcelowe, a niektóre nawet szkodliwe. Zobaczyć cię, Egercie…
Za drzwiami zrobiło się cicho. Luar, zbity z pantałyku, podniósł głowę ze zdziwieniem. Cicho. Pospieszne kroki. Mamrotanie woźnego. Nowy, nieznany głos i znów cisza. I nagle absolutnie wyraźny, doskonale słyszalny szept:
Wyłamać drzwi.
Pauza. Ochrypły krzyk:
– W imieniu prawa!
Luar przymknął powieki. Poczuł nagły strach, jakby od strony drzwi powiało gęstym trującym gazem. Nienawiść jest kluczem. Nienawiść szukająca wyrazu.
Ależ tak, potwierdził Fagirra. Właśnie doszliśmy do najważniejszego… Nie wystarczy wykląć wyrodka. Trzeba go jeszcze zabić. Zrodzony przez pomyłkę powinien jak najszybciej umrzeć. Jego śmierć naprawia, by tak rzec, porządek świata.
Drzwi zatrzeszczały. Jedno uderzenie i następne. Miernoty od ciężkiej pracy. Buch. Buch.
– Dlaczego? – zapytał w roztargnieniu Luar.
Uderzenia przerwały się. Znowu nastąpiła cisza. Dyszenie, które Luar mógł rozpoznać spośród tysiąca innych. Jego dłoń kurczowo zacisnęła się na medalionie.
Otworzysz, wyrodku? Czy sam się mam wziąć za ciebie?
Czarny pył. Świeczka gaśnie. Cieniutki dymek…
Zapragnął przestać istnieć. Dwie siły, szarpiące jego duszę niczym kleszczami, stały się jedną: cudza, odpychająca wola i własne pragnienie, by zniknąć, uciec gdzieś…
Rzucił się…
Było to bolesne.
Po tym, jak rozpłynęły się ściany gabinetu, jak pokryta symbolami podłoga zamieniła się w wielki lej, po tym, gdy złączone moce wyrzuciły Luara w mrok, nicość… po wszystkim…
Jego ciało spływało bezforemnym ślizgiem po niewidzialnym skłonie. Płonące ciało. Ognista lawa. Słyszał jak załamywały się pod nim kruche gałęzie drzew, topiły się kamienie pod jego ciężarem, wyczuwał zeszklony od żaru piasek. Lśnił krwawą łuną. Czerwony pożar do samych niebios. Zostawiał za sobą zwęgloną pustynię, a jego płomienny krzyk wstrząsał obłokami.
To było jak ugaszenie wielodniowego pragnienia. Był lawą, spływającą ze zbocza góry…
Potem ocknął się i wydało mu się, że leży twarzą w dół, z rozpostartymi rękoma, patrząc na zielony dywan na podłodze. Stary dywan z wydeptanymi frędzlami…
To była daleko przepływająca pod nim ziemia: zielono-szara, osnuta mgłami, z błyskającymi nitkami rzek i równymi kwadratami pól. Wisiał pośrodku nieba, a jego rozpostarte ręce zdawały się drgać konwulsyjnie. Odwróciwszy głowę, ujrzał białą łopatkę gęsto splecionych piór.
Niezgrabny ruch wywołał zachwianie równowagi. Ziemia odskoczyła na bok i zobaczył linię widnokręgu, za którą rozciągała się bezkresna błękitna przestrzeń. Nie czuł strachu ani radości. Po prostu wisiał w niebieskim przestworze z nieruchomo rozpostartymi skrzydłami. Jego cień płynął w kurzu drogi, a potem zobaczył swoje odbicie na powierzchni okrągłej tafli jeziora. Stojąca woda w okrągłej czaszy. Po brzegi. Łakomie upił z niej łyk i zachlapał przy tym koszulę. Zadrżał, zapewne z zimna.
To chyba była sala bankietowa. Obszerne pomieszczenie ze sklepionym sufitem, w którym od jednego końca do drugiego rozciągał się wielki dębowy stół. Luar westchnął spazmatycznie i opadł na brzeg zakurzonego aksamitnego fotela. Ręce mu drżały. Pachniało dymem.
Jego oczy powoli przywykły do półmroku. Ze ścian komnaty spoglądały ponuro ledwie rozpoznawalne oblicza. Nikłe światło przenikało przez szpary w zasłonach. Luar wstał, słaniając się na nogach. Było mu duszno. Szarpnął kotarę, jak szarpie się przyciasny kołnierzyk.
Z zewnątrz wpadł promień słońca. Wzniecony tuman kurzu wydał się Luarowi chmarą świecących muszek. Boleśnie zmrużył oczy. Złote frędzle, zdobiące kotarę, kołysały się ciężko. Spomiędzy fałd wypadło zasuszone truchło karalucha.
Luar cofnął dłoń. Dopiero teraz przyszło mu do głowy, że bez pytania rządzi się w cudzym domu, w którym nigdy jeszcze nie był i do którego spadł prosto z nieba…
Przeszedł go dreszcz. Na podłodze obok fotela leżały dwa białe pióra.
Ech ty, wyrodku.
Czuł się niesamowicie ciężki, jak lawa. Deski podłogowe skrzypiały i uginały się pod jego stopami. Drzwi otworzyły się zanim dotknął brązowej klamki. Idąc dalej, uświadamiał sobie, że zna rozkład pokoi i zawartość szaf bibliotecznych, a także, że właściciel nigdy się już nie zjawi. Twarze z portretów śledziły każdy jego ruch. Nie miał sił obejrzeć się, by napotkać wzrok nieruchomego osobnika w pierwszej z brzegu ramie…
Następne wnętrze okazało się pustym i nasłonecznionym przedpokojem. Pośrodku stał fotel. Luar zatrzymał się, nie spuszczając oczu z jasnowłosej potylicy i odrzuconego na ramiona szarego kaptura.