Выбрать главу

Należało się przywitać, ale przez usta nie chciało mu przejść zakazane słowo: Ojciec…

Siedzący westchnął i obejrzał się. Luar drgnął, widząc własną, nieco postarzałą twarz.

Rozdział ósmy

Jak długie byłoby życie, czy warto tracić czas na rzucanie kamyczków z mostu? Nawet jeśli garbaty most istnieje tutaj od wieków ze swymi szerokimi balustradami i omszałym podłożem. Ileż to lat minęło, a most się wcale nie zmienił i on, Raul jest wciąż taki sam, a zatem coś ich łączy…

Dostrzegł wśród wodnej rzęsy brązowawą żabkę, dokładnie wycelował… i powstrzymał się. Wstyd. Nie wypada wędrownemu mędrcowi rzucać kamieniem w żabę. Choć właściwie nie jest wszechwiedzący. Czym jest jego wiedza? Pierwszy z brzegu chłopak może to przewidzieć: jeśli rzucisz kamieniem w żabę, ona uskoczy i skryje się pod wodą.

Co się stanie ze wszystkim żabami? Co się stanie, gdy otwarte zostaną Wrota?

Z trudem oderwał oczy od kanału. Mostem przejeżdżała obok kareta. Lokaj, stojący na tylnej osi, zerknął ze zdziwieniem na dziwnego staruszka, którego opończa skrywała pod spodem długą szpadę.

Drzwi otworzyła pokojówka. Nienagannie czysty fartuszek i opuchnięte, choć błyszczące szczęściem oczy.

– Nie… przyjmujemy… nikogo.

– Zaczekam.

Uśmiechnął się tak, że dziewczyna struchlała.

– Zostało jeszcze trochę czasu. Poczekam. Prowadź do salonu.

– Nie przyjmuje! – zawołała, ustępując mu jednak z drogi.

W środku pachniało kroplami nasercowymi.

Wchodząc po schodach, naliczył piętnaście stopni. Ktoś stał na półpiętrze. Najpierw zobaczył trzewiki, częściowo przykryte suknią, potem cienkie palce, szarpiące sznurówkę szaty, a wreszcie na koniec pobladłą, wystraszoną twarzyczkę. Panienka Tantala w domu Sollów. Tym lepiej.

– Nie przyjmuje? – spytał rzeczowo.

Westchnęła ciężko.

– Pana… przyjmie…

Zacięła się. Zostawiła w spokoju sznurówkę i zajęła się guzami na pasku.

– Żyje. Jest na wolności.

Mrugała powiekami, jakby oślepił ją promień słońca. Wziął ją za ramię.

– Chodźmy. Zawiadomisz Egerta.

Tantala szła obok niego, dziwnie się bocząc i nie śmiejąc ruszyć ręką, jakby zdrętwiałą pod jego dotykiem. Czuł gorączkowe pulsowanie jej krwi. W życiu nieraz dotykał kobiet, co prawda było to bardzo dawno. Dziwne jest ludzkie serce. Strach, czy namiętność, zawsze ten sam przyspieszony rytm…

Weszli do salonu. Puścił jej rękę i przysiadł na poręczy fotela. Dziewczyna stała nieruchomo.

– Zawiadom – rzekł, zakładając nogę na nogę – pana Egerta. Szybko.

– Zaraz tutaj przyjdzie – powiedział ktoś za jego plecami, więc się obejrzał.

Toria stała u okna, podtrzymując dłonią kotarę. Jej twarz była całkiem spokojna, lecz oczy miała zapuchnięte jak u pokojówki i strwożone jak u Tantali.

– Z chłopakiem wszystko w porządku – oznajmił oschle Raul. – Gorzej ze wszystkim innym. Sądzę, Torio, że byłoby lepiej, gdybyś nie była obecna przy mojej rozmowie z Sollem.

Westchnęła dziwnie, ni to szlochając, ni to chichocząc.

– Będziecie mówić o moim synu?

Nastąpiła chwila ciszy. Usta Tantali bezdźwięcznie wypowiedziały imię.

Raul nachmurzył się.

– Nie należało tak go nazywać. Chcieliście uczcić dziekana Łujana, a wyszedł Raul tylko na odwrót.

– Jaki Raul? – spytała ponuro Tantala.

Toria drgnęła, posyłając dziewczynie szybkie, ostrzegawcze spojrzenie.

Uśmiechnął się krzywo.

– Ja jestem Raul. Raul Ilmarranien, zwany Odźwiernym.

Wiatr. Przeciąg, pachnący kurzem i starymi księgami. Cień w końcu korytarza. Dźwięk zamykanych drzwi, szybkie kroki. Zaraz nastąpi spotkanie. Nie, znów tylko cień.

Splątane gałęzie. Półotwarte okno, zapach wilgotnej ziemi i przywiędłej trawy.

Mój ojciec spoczywa w ziemi. Stalowe szczypce pozostaną w grobie nawet kiedy kości rozsypią się w pyl.

Tak.

Fotel pośrodku pustego przedpokoju. Pusty fotel i studzienny łańcuch na podłokietniku. Łańcuch spełza z brzękiem i zwija się na podłodze w kłębek, jak żywy…

Co za dziwny dom. Płonąca świeczka wewnątrz szklanej kuli… Milczący klawesyn pod grubą warstwą kurzu. Deski podłogi skrzypiące różnorodnie, a jednak przypominające wciąż to samo słowo…

Długo i namiętnie ścigał uchodzącego. Próbował rozpoznać w nim ojca. Nieznanego i nieoczekiwanie bliskiego, niepokojąco podobnego i zarazem innego, pociągającego, urzekającego… Wsłuchiwał się w jego głos, wyławiając dziwnie znajome nutki, a zarazem z każdą upływającą minutą pojmował, że nie rozmawia z ojcem. Ojciec leży pod ziemią.

Dźwięk zamykanych drzwi.

Stamtąd.

Deski podłogi trzeszczały, powtarzając ze smutkiem i zgrozą wciąż to samo określenie: Wieszczbiarz…

– Nigdy nie wieszczyłem – powiedział Luar do wymykającej się postaci.

Ale widziałeś Wielkiego Starca Łaszą.

– Ale widziałeś Wielkiego Starca Łaszą – powtórzył z wyrzutem głos spod kaptura.

W spokojnym, miękkim głosie nieuchwytnego rozmówcy pojawił się odcień ironii. Nic dziwnego, że Fagirra miał wpływ na ludzkie umysły: cóż za subtelne, delikatne intonacje.

– Szalonego Starca Łaszą – odparł powoli Luar.

Fagirra skinął głową.

– Mógł to zrobić już wtedy.

Już wtedy.

Oddalające się kroki. Klamka porusza się bezdźwięcznie. Na starych schodach leżą zwały piachu. Muszelki i wyschłe wodorosty, jakby po stopniach długo przepływała woda, która potem wyschła.

Wszystko się zmienia.

–  Gdzie będę, kiedy wejdziesz?

Wszędzie.

– A ty gdzie będziesz?

W tobie.

–  Jak w skorupie?

Jak w dłoni.

Luar schodził po schodkach. Po słupku balustrady szła w dół stonoga.

Jesteś Następcę. Moc Łajana i wola Fagirry, twojego ojca.

– Mój ojciec…

Na piasku zaszeleścił skraj długiej szaty. Luar podniósł głowę. Habit okrywał całkowicie postać, kaptur krył twarz, tylko odwinięty rękaw odsłaniał białą dłoń z tatuażem na nadgarstku. Znak przynależności do cechu fechmistrzów.

– Dlaczego? – zapytał szeptem Luar. – Czarny Mór… i ta zbiorowa mogiła… Po co?

Habit zachwiał się, jakby poruszony wiatrem, chociaż nie było wiatru. Stonoga odpadła od słupka i zamieniła się w puste, wyschłe truchełko.

Moc. Wola. Źródło na pustyni. Diament na dnie popiołu… Szczupak goniący okonie. Życie wśród śmierci… Wybrany spośród milionów niegodnych.

– Zrozumiesz – potwierdził głuchy głos spod kaptura. – Zrozumiesz. Ja nie umiałem.

Jesteś spadkobiercą…

– Szaleństwa? – zdumiał się Luar.

Stojąca przed nim postać zrzuciła kaptur. Luar zdrętwiał, spotykając się wzrokiem z szarymi, smutnymi oczami. Opuszczone kąciki ust, jasne pasma włosów na czole.

– Ojcze – szepnął Luar.

Fagirra uśmiechnął się blado. Odwrócił się i zaczął oddalać, zagarniając skrajem habitu strzępy pajęczyny. Znowu odgłos zamykających się drzwi. Luar nie miał sił gonić za nim.

Wpuść mnie.

– A…

Urodziłeś się, aby zostać Odźwiernym.

– A ty…

Nie ja. Ty.

– Przemiana, tak? Świat na opak? Nowy świat, czy tak?

Sam zobaczysz.

– A co będzie z…

Śmiech.

Ujął Amulet. Ściśnięty w mokrej dłoni zardzewiały medalion zapulsował ostrzegawczo lub może zachęcająco. Puścił go i ukrył twarz w dłoniach. Czerwoną ciemność przenikały białe smugi: „Pęknie zasłona niebios… woda zgęstnieje jak zakrzepła krew… mglista pętla na martwej szyi… spójrz, drzewa wyciągają korzenie ku wyrwie, gdzie było słońce… „