Выбрать главу

Nikt nie lubi pustki. Puste naczynie winno być wypełnione i ty nim jesteś, Luarze…

Nie witaj się przez próg.

Zgrzyt zawiasów…

Myszka przywiązana do stołowej nogi.

Luarze, Luarze, Luarze…

Wołacie mnie. Wyczuwam was, lecz Wrota są już otwarte. Zardzewiała sztaba nie wróci na swoje miejsce. I Ty, który jesteś mną, robisz swój pierwszy krok. Wejdź i panuj.

Panuj w mej duszy.

Ty, Przychodzący Stamtąd. Myślisz, że ten, kto mnie spłodził w podziemiu, uwił tutaj gniazdko dla ciebie? Czekał na ciebie i próbował wezwać. Zapłacił za to śmiercią, a teraz wcielił się we mnie, swego następcę? Odźwiernego? I teraz spotkacie się, zjednoczycie we mnie? Z powodu zamęczonej myszy?

Oślepiony bólem i wściekłością wpuszczę cię do swej duszy. I wyrzeknę się…

Za ścianą trawy bawili się i dokazywali jego rodzice. Zielone miotełki ścieliły się, przyginając ku ziemi, żeby potem powoli się rozprostować.

Czarne włosy matki mieszały się z łodygami, długimi ostrymi liśćmi i żółtymi kwiatami jak złote guziki. Ojciec śmiał się, chwytając jej przeguby, padając wraz z nią w głęboką zieleń traw, mieszając z łodygami także swoje jasne włosy. Jak u Luara…

Gąsienica. Sprzączka na niebieskiej sukni…

Potem przez morze traw wyciągnęły się dłonie. Jedna cienka, biała, z niebieskimi kreskami żył, druga szeroka, silna, opalona. Jedna dotknęła czoła Luara, druga energicznie potargała mu włosy za uchem.

Nieskończona pieśń świerszczy i czyjś zabłąkany prosiak na skraju polany…

Przejmujący chłód wieczoru. Rzadki lasek sosnowy. Nie pamięta już, kto za kim pobiegł. Spore jezioro o zielonych, omszałych brzegach. Gęsta, letnia mgła nad stojącą wodą. Wkrótce wzejdzie słońce.

Znowu myszka. Skąd się tutaj wzięłaś, męczennico? Kominkowe szczypce… Stalowe kleszcze oprawcy.

Ogień na kominku.

Mocne, zwinne ciało. Sznurówka sukni i na gorsecie… Łopatka jak toporek. Bose stopy, tupiące po podłodze izby w gospodzie, czysty, jasny poranek, kiedy ręce same się splatają… Chłodne strugi na karku, chlupot wody w miednicy i śmiech… Samotny trzewik przed wygasłym kominkiem.

Tak, był taki kominek. Gasnąca plama żółci… Brzęk pogrzebacza na kratce. Zimna noc, potem snop promieni słonecznych między trzeszczącym łóżkiem, a obracającym się ciałem Luara. Niestraszny mu słoneczny łuk… Nie chce jej zranić…

Ręce, żebra, piersi, radosny śmiech albo szloch…

Mokre siano. Zapach wilgotnej trawy. Żmija. Ognisko, szeroka dłoń, zatykająca usta. Rozpalone żelazo. Oślepiający ból i prędka ulga. Pochylona pobladła twarz. Woda. Chłodna woda.

„To wszystko”.

Wszystko?!

Zgrzyt zawiasów. Jak zimno tam na zewnątrz. Jak zimno.

Człowiek stojący na progu wyciągnął dłoń.

Medalion, Amulet Wieszczbiarza, złota rzecz, nieco zbrązowiała. Płytka pokryta rdzą. Najdroższa rzecz…

Nie taka znowu najdroższa.

Mamo… Chcę być ciepłym szalem na twych ramionach. Chcę być deszczem zmywającym twoje łzy. Pragnę wypić do końca twą gorycz. Chcę być trawą, ścielącą się pod twymi bosymi stopami bez jednego kamyka.

Egercie… Przyjdę do ciebie we śnie. Będę lampą na twoim biurku. Ugaszę twój ból. Wsłuchaj się w odgłosy długiej zimowej nocy, a usłyszysz, jak wołam do ciebie: ojcze.

I ty, który nosisz odwrotność mego imienia, tułający się po drogach uratowanego przez ciebie świata. Składam ci hołd, Tułaczu, lecz nie pójdę twoją drogą.

Tantalo… tobie nie powiem niczego. Sama wiesz.

Biegnę wiosenną ulicą.

(SŁUCHAJ MNIE, PRZYCHODZĄCY STAMTĄD. SŁUCHAJ OSTATNIEGO WIESZCZBIARZA).

Mokra jezdnia, błyskająca każdym kamieniem. Moje odbicie w każdej oszlifowanej płytce.

(ZDJĄŁEM ZASUWĘ ZAMYKAM AMULETEM. ZAMYKAM SOBĄ).

Biegniesz mi na spotkanie… W zabawnym kostiumie staruchy, z którego sterczą przyszyte doń siwe kłaki.

Czekasz, roześmiana. Na twej szyi gwiazdozbiór pieprzyków, a w twoich włosach nie ma siwizny. Ani jednej nitki. Nie ma nikogo piękniejszego na całym świecie.

Ty także czekasz. Ty, który podniosłeś na wieży oblężonego miasta moją dziecinną koszulkę. Weź Alanę na ręce, żebym ją lepiej widział.

(STWORZONA PRZED WIEKAMI I PRZECHOWANA PRZEZ WIEKI, SKARB WIESZCZBIARZY, WIELKA MOC).

Idźcie ku mnie. Chodźcie do mnie wszyscy… Padać będzie dopiero wieczorem, a do wieczora jeszcze daleko… Do końca wiosny także daleko. Czysty kominek i czyste szyby. Strumyk pod twym pantofelkiem.

(ZAMKNIE NA WIEKI I OCHRONI).

I niebo. Niebiosa.

(STANĘ NA STRAŻY TAK, JAK MÓJ DZIADEK ŁUJAN. ODEJDŹ PRZYCHODZĄCY STAMTĄD. TUTAJ NIE MA JUŻ PRZEJŚCIA!)

Tak bardzo… wszystkich…

(TUTAJ NIE MA JUŻ PRZEJŚCIA. TUTAJ TRZYMA STRAŻ OSTATNI ODŹWIERNY, OSTATNI WIESZCZBIARZ…)

Twój syn, Egercie.

(NA WIEKI!)

Epilog

Brama miejska otwierała się o świcie, żeby na wąskie uliczki miasta mógł wkrótce opaść pył dalekich wędrówek.

Młoda kobieta odprowadziła go do pierwszej przecznicy. Zatrzymali się na skrzyżowaniu, by się pożegnać.

Nieuchwytna granica lata i jesieni. Sucha droga, ciepłe kamienie na poboczu i trawa spalona słońcem.

– On nie wróci?

Kobieta patrzyła w dal. Jej słowa były raczej stwierdzeniem niż zapytaniem.

Starzec wzruszył ramionami.

– Kto wie… Nikt nigdy nie stanął na straży u Wrót.

Kobieta uniosła oczy ku niebu, jakby chciała dojrzeć wśród obłoków zarys drzwi i stojącego przed nimi człowieka.

– Czas go odmienił – rzekł powoli staruszek – lecz każdej sekundy pamięta…

– Nie trzeba – odezwała się cicho. – Będziemy czekać.

– Tak – przytaknął zgodnie stary – oczywiście.

Po polach przesuwały się poszarpane cienie obłoków.

– Na pana także będziemy czekać – stwierdziła.

Starzec uśmiechnął się.

– Nie. Ja już nie wrócę.

Kobieta pomilczała chwilę, potem spojrzała mu w oczy.

– Ludzie czekają nie zawsze po to, by się doczekać. Prawda?

– Prawda – potwierdził z powagą.

Łatwiej odchodzić drogą, niż stać i patrzeć w plecy odchodzącego. Zdarzyło mu się w życiu również coś takiego: stał i patrzył, jak oddalają się ludzkie postacie na drodze, coraz bardziej malejąc. Wkrótce pochłonął je żółty piach, a on i tak stał dalej i patrzył…

Teraz on odchodzi, czując na plecach cudze spojrzenie.

Trawa spalona słońcem otrzymała drugą szansę: zanim do reszty uschnie, jeszcze się zazieleni. Babie lato, znaczące początek jesieni. Unoszona wiatrem nić pajęczyny…

Wieczna gorycz straty i wieczna radość bycia sobą. Świat znów się odmienił i on także, któryś raz z kolei. Niekończący się krąg jego życia dobiega wreszcie końca. Dobrze, że stało się, co się stało. Skoro umrze, to dowód, że teraz wciąż żyje.

Żywa ziemia. Żywe niebo, wypełnione ptakami i obłokami. Dziwny, kolejny raz ocalony świat… Żywy. Jak barwnie i bogato nakryty stół biesiadny.

Starzec uśmiechnął się, unosząc twarz wyżłobioną zmarszczkami ku niebieskiej kopule. Białe obłoki przepływały nad nim łagodnie.

Poszedł dalej.

Świat ograniczony horyzontem, wszystkie drogi prowadzą poza jego kraniec, rozbiegają się spod nóg jak myszy. Trudno się zorientować, początek to, czy koniec drogi.

Świat niczego nie wyjaśnia.

Tym lepiej.

Każdy może nadać mu taki sens, jaki pragnie.

Stoły nakryte są dla wszystkich. Ostatnia pieśń jesiennego świerszcza…

Nadejdzie kolejna wiosna, której starzec już nie zobaczy.

A czy bez niego kwitnące bazie będą mniej białe? Czy bez niego zblakną liście albo zgaśnie słońce? Nie sczezną minione nadzieje i nie narodzą się nowe? Czy ci, których zostawił za sobą, nie będą czekać tak samo mocno każdej wiosny?