– Zostaną przerwane – wydyszała błagalnie prosto w jego roześmiane oczy.
– Przerwane wykłady! – zaszeptał przerażony rozkosznie. – Zerwane…
Zamknęła oczy, aby nie widzieć jego twarzy, a tylko czuć jego wargi na swoich ustach, policzkach i powiekach. Nozdrza rozdymały się od zapachu Egerta, zapachu domu, wolności i stabilizacji, syna i córki. Zarówno Luar, jak i Alana odziedziczyli cząstkę zapachu jego skóry. Był to dla niej najbardziej upajająco znajomy aromat.
– No to zerwijmy wykłady – usłyszała jego szept w ciemności.
– Miejże sumienie! – zaprotestowała, przydeptując pantofelkiem jego oficerski but. – To przecież… gabinet!
Jego dłonie rozwarły się z lekka. Musiała podjąć ten wysiłek. Jeszcze jeden podczas dwudziestu bez mała lat małżeństwa. Toria walczyła sama z sobą: krucha maska dostojnej wykładowczyni topniała jak śnieg w promieniach słońca, gdy tylko zjawiał się on, jej pułkownik, jej Egert, jej mąż, obnażając na dnie jej natury rozpaloną, marcową kotkę…
Wstrzymała oddech. Nie wolno. To gabinet jej ojca. Nigdy.
W tym momencie wyczuła nowy zapach: świeżo wypieczonej, słodkiej bułeczki. Zdziwiona otworzyła oczy. Zobaczyła okrągłą, rumianą bułę, pokrytą ziarenkami maku.
– Zaspokój głód – poprosił poważnie Egert. – Masz pusty żołądek, bo nie zjadłaś śniadania. Przyniosłem ci to, ponieważ wiem, że należy dobrze karmić żonę, gdy ona…
Toria rozłamała pieczywo i zatkała połówką jego usta. Przypomniała sobie w tej chwili, jak wiele lat temu nakarmiła podobną bułką Egerta, wówczas śmiertelnego wroga. Był głodny i nieszczęśliwy. Wolała nie wspominać tamtych chwil. Wiele rzeczy chciała wymazać z pamięci.
Egert prędko rozprawił się z bułką. Dokładnie starł z ust białe okruszki i czarne ziarenka. Uśmiechnął się.
– Idź na swoje dzisiejsze wykłady. Niech twoi studenci nie zielenieją z zawiści z powodu twojego męża… Idę, Tor.
W drzwiach się odwrócił.
– Pamiętasz o naszym jesiennym pikniku?
Skinęła głową.
– Luar chce zaprosić komediantów. Może?
Znowu kiwnęła głową, nie zważając na jego słowa. Patrzyła, jak przekracza próg, jak jasne kosmyki układają się na kołnierzu kurtki, jak ciężkie drzwi zamykają się za jego plecami.
Wielkie nieba, do licha z wykładami.
Flobaster wymyślił sobie, że uprosi władze miasta, aby pozwoliły nam występować całą zimę. Podsłuchałam, jak szeptał z Barianem komu dać jaką łapówkę. W sprawach finansowych konsultował się zawsze tylko z nim.
Ucieszyłam się w duchu. Kto chciałby wędrować zaśnieżonym drogami w towarzystwie wygłodniałych wilków, marzyć o ognisku przy pustym żołądku i wymachiwać wachlarzem, kiedy nos sinieje z zimna. Zimą każda trupa poszukuje przystani. Lepiej, żeby nie była to stodoła w zapadłej wiosce, lecz solidna kamieniczka w dużym mieście.
A jednak Flobaster chmurzył się i marszczył czoło, z czego wywnioskowałam, że sprawa nie jest prosta i trzeba będzie sporo posmarować. Rano założył swój najlepszy kostium (z Opowieści o czarodzieju), Brian zaś przypasał szpadę, po czym obaj oddalili się w nieznanym kierunku, zostawiając nas w niepewności i płonnej nadziei.
Negocjatorzy wrócili w porze obiadu. Starczyło spojrzeć na ich ponure oblicza, by stracić wszelką nadzieję. Rozdrażniony Flobaster przeklinał, Barian milczał. Po naszych długich i natarczywych prośbach wydusił wreszcie, że ubiegli nas południowcy. Widocznie poparła ich jakaś wysoko postawiona osoba, gdyż burmistrz pozwolił im postawić namiot na rynku i występować aż do wiosny. Naszych nie chciano nawet wysłuchać: po co miastu aż dwa wędrowne teatry?
– Nawet pieniędzy nie wzięli – kończył Barian z goryczą. – Na co im nasze grosze… Widocznie tamci komuś odpowiednio dogodzili, że to załatwił. A my się spóźniliśmy…
W milczeniu uciekłam do swego wozu, siadłam na kufrze i przygryzłam palce. Nikt z naszej trupy nie wiedział, że najważniejszy człowiek w mieście śmiał się jak szalony z naszej Farsy o rogaczu, a nawet podarował mi monetę! Mogłabym stać się bohaterką, idąc do Egerta Solla z prośbą o wsparcie i sądzę, że by nie odmówił. Zamiast tego siedzę tutaj w czterech cienkich ściankach, gryząc zziębnięte dłonie. Sama jestem sobie winna! Co mnie podkusiło, żeby wygłupiać się przed Sollem juniorem?! Nawarzyłam piwa, to teraz spijam!
W pewnej chwili chciałam opowiedzieć wszystko Flobasterowi, lecz coś mnie powstrzymało. Sama sobie mogę powiedzieć to, co usłyszałabym od niego.
Wszystko na nic. Przynajmniej będę wiedziała za co cierpię, trzęsąc się w szczerym polu lub dusząc w wioskowej karczmie. Póki co został nam jeszcze tydzień miejskiego życia. Wstałam z westchnieniem i zaczęłam przeglądać kostiumy.
Tuż przed wieczornym spektaklem zdarzył się jeszcze jeden przykry incydent. Przed podestem, rozstawionym naprędce wprost na ulicy, zbierali się pierwsi gapie. Jeden z nich, chuderlawy kupiec galanteryjny, zwrócił uwagę na Muchę.
Chłopak przybijał zasłony z młotkiem w dłoni i gwoździami w ustach. Kupiec długo stał obok niego i o coś wypytywał. Przygotowywałam rekwizyty za kulisami, toteż widziałam tylko, jak policzki Muchy zalewają się rumieńcem. Mężczyzna wyciągnął długą, cienką dłoń i pogładził nią chudy zadek chłopaka. Na to młodzik odwrócił się i walnął go młotkiem.
Dzięki niebiosom, że w ostatniej chwili ręka mu zadrżała. Tamten i tak upadł jak podcięty, zalewając się krwią. Ktoś wrzasnął przenikliwie: „Mordują!” i nagle jak spod ziemi wyskoczyło dwóch strażników.
Pobladły Mucha nie bronił się, gdy dwaj czerwono-biali funkcjonariusze chwycili go za ramiona. Zjawił się Flobaster i zamarł z otwartymi ustami. W przeciwieństwie do mnie nie widział, co się stało.
Dopiero teraz pojęłam, jak wyglądają bliskie kontakty ze stróżami porządku. Czuć było od nich żelazem, czosnkiem i koszarami. Mieli dziwacznie wystrzyżone brwi. Nie chcieli z nikim gadać, jakby byli głusi.
Nie pamiętam, jakimi słowami się do nich zwróciłam. Zdaje mi się, że czepiałam się sztywnych rękawów mundurów, chyba się uśmiechałam. Ktoś stanął po mojej stronie, kto inny dowodził, że miejsce wszystkich chuliganów jest za kratkami. W końcu kupiec wstał z martwych i odszedł, jęcząc. Flobaster zadźwięczał znacząco monetami w sakiewce. Strażnicy nastroszyli resztki brwi, lecz w końcu odeszli niechętnie, unosząc nasz kilkudniowy utarg…
Spektakl wyszedł fatalnie. Mucha wciąż się zacinał, zapominając tekstu, a wszyscy musieli mu kolejno suflować. Czułam przez skórę, jak uwaga widzów topnieje niczym śnieg w promieniach słońca. Odbijało się to naturalnie na naszej grze.
Kolacja przeszła w milczeniu. Zaraz po niej podszedł do Flobastera okrągły jak księżyc w pełni chłopaczek, który za drobną monetę obwieścił nam, że cech kupców galanteryjnych zamierza złożyć na nas skargę. Domagają się ukarania nas i zabrania nam wozów. Właściwie, dodał malec, kupcy nic do nas osobiście nie mają, szukają po prostu zysku gdzie się da.
Flobaster oddalił się, mroczny jak chmura gradowa, tym razem w towarzystwie Fantina. Wrócili późnym wieczorem. Niemądry Fantin radował się szczęśliwym, w jego mniemaniu, obrotem sprawy. Flobaster był załamany, ponieważ prawie nic nie zostało z naszych zarobków…
Nad ranem przyśnił mi się przytułek. Był ciągle ten sam, powtarzający się sen: szary sufit nad rzędami łóżeczek. Wąskie, żółtawe jak księżyc w nowiu oblicze starej wychowawczyni. „Podejdź no tutaj, moja panno!” Rózga podrygująca w kościstych palcach…
W nocy spadł deszcz. Płócienne ścianki wozu łopotały jak zmokłe żagle. Wzdrygając się od kropel kapiących na twarz, leżałam z otwartymi oczami i czekałam aż zejdzie mi z piersi gniotąca ją nocna zmora.