Ale słychać było tylko szum wiatru. U-no-le… To słowo w dialekcie Czirokezów oznaczające wiatr błąkało się w mojej pamięci jak zapomniany sen.
Wiatr? Zarań Przecież przed sekundą nie było żadnego wiatru, a teraz musiałam przytrzymywać ręką kapelusz, by mi nie spadł z głowy, drugą natomiast odgarnąć włosy, które zasłaniały mi twarz. W tym wietrze usłyszałam echo wielu głosów Czirokezów skandujących w rytm rytualnego bębnienia. Przez zasłonę włosów i łez dostrzegłam dymy. Orzechowy, słodkawy zapach drewna pinon wdarł mi się do ust, poczułam smak obozowych ognisk palonych przez moich przodków. Zabrakło mi tchu.
Poczułam ich obecność. Niemal widoczne duchy, emanujące lekki szum jak rozpalony asfalt w upalne dni, otaczały mnie ciasnym kołem. Ocierały się o mnie, muskały, przemykając z gracją tanecznym krokiem wokół ogniska.
Dołącz do nas, u-we-tsi-a-ge-ya… Dołącz do nas, córko… Duchy Czirokezów… brak tchu… potyczka z rodzicami… moje dawne życie uchodzi w przeszłość…
Zbyt wiele tego. Chciałam uciec. Zaczęłam biec. Zrozumiałam, czego uczyli nas na lekcjach biologii o adrenalinie, jak nas zalewą dodając ognia do walki lub ucieczki nawet w takim stanie, w jakim się znajdowałam, gdy prawie nie mogłam oddychać, ale bardzo się starałam, jak tonący pod wodą jeszcze chciałby złapać haust powietrza. Nadludzkim wysiłkiem woli pokonałam ostatni i najbardziej stromy odcinek ścieżki, jakby mi dano siedmiomilowe buty.
Ciężko dysząc, biegłam coraz wyżej, potykałam się i zataczałam na ścieżce, chcąc uwolnić się od duchów, które otaczały mnie ciasno jak kłęby mgły, ale zamiast zostawiać je za sobą zdawałam się wchodzić coraz głębiej w ich świat pełen dymu i cieni. Czyżbym umierała? Czy tak wygląda śmierć? Dlaczego ukazują mi się duchy? Gdzie jest światło? Ogarnięta paniką rzuciłam się do przodu, wyciągając przed siebie ręce, jakbym chciała powstrzymać ogarniające mnie przerażenie.
Nie spostrzegłam wystającego korzenią który pojawił się nagle na ścieżce. Usiłowałam jeszcze złapać równowagę, ale zawiodły mnie wszystkie zmysły. Runęłam na ziemię. Poczułam ostry ból w głowie, a zaraz potem pogrążyłam się w błogiej ciemności.
Ocknęłam się z dziwnym uczuciem. Spodziewałam się, że będzie mnie bolało całe ciało, nie czułam jednak wcale bólu, po prostu było mi dobrze. A nawet jeszcze lepiej. Nie kaszlałam już, ręce i nogi miałam ciepłe i lekkie, jakbym po zimnym dniu wyszła z gorącej, ożywczej kąpieli.
Co się dzieje?
Otworzyłam oczy. Zobaczyłam światło, które o dziwo, wcale mnie nie raziło. Nie było to palące światło słoneczne, raczej przefiltrowane, delikatne światło świec unoszące się nade mną. Usiadłam i spostrzegłam swoją pomyłkę. To nie światło padało na mnie z wysokości, to ja się unosiłam ku niemu.
Idę do nieba! To będzie szok dla pewnych osób.
Spojrzałam w dół i zobaczyłam swoje ciało. Lub cokolwiek to było – rozciągnięte na skalnym urwisku. Nieruchome. Ze skaleczonego czoła płynęła mi krew. W regularnych odstępach krople krwi padały w skalistą rozpadlinę, docierając do wnętrza ziemi.
To niesamowite uczucie patrzeć na siebie jakby z zewnątrz. Nie bałam się jednak. A może powinnam? Czy to znaczyło, że już nie żyję? Może teraz zobaczę wyraźniej duchy Czirokezów. Ale i ta myśl nie przejęła mnie strachem. Czułam się raczej niczym bezstronny obserwator, jakby nic, na co patrzyłam, nie mogło się stać moim udziałem. (Pewnie tak się czują niektóre dziewczyny, które śpią z każdym i myślą że nie zajdą w ciążę ani nie złapią żadnej choroby wenerycznej. Cóż, za dziesięć lat okaże się, jak to będzie).
Na razie podobał mi się niezwykły ogląd tego świata, nowy, błyszczący, chociaż bardziej interesowało mnie własne ciało. Podpłynęłam do niego bliżej. Oddychałam, ale mój oddech był urywany i płytki. To znaczy, moje ciało oddychało, nie ja (och, użycie zaimków osobowych w tej sytuacji może być dość mylące!). Nie wyglądałam (ona nie wyglądała) zbyt dobrze. Była(m) bladą usta miała(m) sine. No proszę, biała cerą sine usta i czerwona krew – patriotyczne kolory!
Roześmiałam się, co mnie wprawiło w zdumienie. Zobaczyłam, jak mój śmiech unosi się wokół mnie niczym obłoczek nasion dmuchawca tylko że nie był biały, ale niebieski jak lukier na urodzinowym torcie. Coś takiego! Kto by pomyślał, że uderzenie się w głowę i utrata przytomności może być takie zabawne? Chyba tak właśnie czuje się człowiek ogarnięty euforią.
Dmuchawcowo – lukrowy śmiech przygasł i wtedy usłyszałam połyskliwy, krystaliczny szum płynącej wody. Przysunęłam się bliżej do swojego ciała i spostrzegłam, że to co początkowo brałam za rozpadlinę, było wąską szczeliną lodową. Szum płynącej wody dochodził właśnie z jej wnętrza. Zaciekawiona zerknęłam w głąb i zobaczyłam mieniące się srebrzyście słowa wynurzające się z czeluści skały. Nadstawiłam ucha i usłyszałam cichy srebrzysty szept.
Zoey Redbird… przyjdź do mnie…
– Babciu! – krzyknęłam w głąb rozpadliny. Moje słowa były jasnopurpurowe, wypełniały przestrzeń wokół mnie. – Czy to ty, Babciu? Chodź do mnie…
Zmaterializowany w kolorze mój głos, srebrny i purpurowy, zabarwił moje słowa na kolor kwitnącej lawendy. To był znak, wskazówka. Jak przed wiekami duchy przewodnie przodków prowadziły swój lud, tak teraz Babcia Redbird podpowiedziała mi, że mam zejść w tę rozpadlinę.
Bez dalszej zwłoki mój duch uniósł się i opuścił do niej, podążając ścieżką znaczoną kroplami mej krwi i srebrnym szeptem babcinych słów, aż dotarłam do wnętrza przypominającego jaskinię. Przepływał przez nią szemrzący strumyk, rozsypując się na drobne kawałki zmaterializowanych dźwięków jak przezroczyste szkiełka. Zmieszane z czerwonymi kroplami mojej krwi rozjaśniały jaskinię migoczącym blaskiem koloru zeschłych liści. Miałam ochotę przysiąść przy bulgoczącym strumyku, zanurzyć w nim palce i bawić się ich muzyczną strukturą, ale głos powtórnie mnie przywołał.
Zoey Redbird… pójdź za mną tam, gdzie twoje przeznaczenie…
Poszłam więc dalej szlakiem strumyka za wołającym mnie głosem. Trochę dalej jaskinia się zwężała i przechodziła w zaokrąglony tunel. Wił się i kręcił łagodnymi zakolami, znikając nieoczekiwanie w pionowej ścianie, na której wyryte były dziwne symbole wyglądające znajomo, a jednocześnie obco. Zmieszana śledziłam bieg strumyka, który znikał za ścianą. Co dalej? Co teraz będzie moim drogowskazem?
W tunelu nadal nie było widać nic poza migającymi światełkami. Odwróciłam się do ściany i wtedy doznałam szoku. Pod ścianą siedziała kobieta ze skrzyżowanymi po turecku nogami. Mała na sobie białą szatę z frędzlami, haftowaną w te same symbole, które wyryte były na ścianie. Nieziemsko piękna, miała długie i proste włosy, tak czarne, że zda wały się mienić pąsowymi i granatowymi refleksami niczym skrzydła kruka. Gdy mówiła jej usta formowały srebrzyste słowa emanujące mocą.
Tsi-lu-gi U-we-tsi a-ge-hu-tsa. Witaj, córko. Zuch z ciebie.
Mówiła w języku Czirokezów, ale mimo że przez ostatnie lata nie miałam okazji używać tego języka, rozumiałam wszystko.
– Nie jesteś moją babcią! – wyrwało mi się. Poczułam się niezręcznie, gdy moje słowa wypełniły przestrzeń czerwienią, a wymieszane z jej słowami przeszły w lawendową kompozycję, układając się w fantastyczne wzory wykwitające wokół nas.
Jej uśmiech przypominał wschodzące słońce. Nie, córko, nie jestem twoją babcią, ale znam bardzo dobrze Syhie Redbird. Nabrałam do płuc powietrza.
– Czyj a umarłam?