Выбрать главу

— A więc to tak. Sądziłeś, że mam stracha zejść tutaj na dół i być Joem, i ciekawiło cię, dlaczego? Przecież ci mówiłem, że nie mam!

Powinienem był uwierzyć, szepnął Cornelius.

— No cóż, zatem wynoś się z obwodu — kontynuował Joe, wymrukując to głosem. — I nie pokazuj się nigdy w sterowni, zrozumiano? Lampy K czy co innego, nie chcę cię więcej widzieć. I może jestem kaleką, ale jeszcze potrafię rozłożyć cię na kawałki, jedna komórka po drugiej. Teraz wyłącz się — zostaw mnie samego. za chwilę nadlatuje pierwszy statek.

Ty jesteś kaleką — ty, Joe Anglesey?

— Co? — Wielka szarawa istota na wzgórzu uniosła barbarzyńską głowę, jak na dźwięk niespodziewanych trąb. — O co ci chodzi?

Czyżbyś nie rozumiał, zapytała słaba, wlokąca się myśl. Przecież wiesz, na jakiej zasadzie działa esprojektor. Wiesz, że mogłem sondować psychikę Angleseya w mózgu Angleseya nie wywołując aż tyle interferencji, żeby być zauważonym. A nie mógłbym w ogóle sondować nieludzkiej psychiki i ona również nie mogłaby być świadoma mnie. Filtry nie przepuściłyby takiego sygnału. A jednak wyczułeś mnie w pierwszym ułamku sekundy. To może jedynie oznaczać ludzki umysł w nieludzkim mózgu.

Nie jesteś już półżywym kaleką na Piątym. Jesteś Joe… Joe Angleseyem.

— Hm, bodaj cię diabli — odparł Joe. — Masz rację.

Wyłączył Angleseya, brutalnym impulsem wyrzucił Corneliusa ze swojej psychiki i pobiegł w dół na spotkanie statku kosmicznego.

Cornelius wstał kilka minut później. Rozsadzało mu czaszkę, czuł, że za chwilę rozleci się w kawałki. Sięgnął po omacku do głównego wyłącznika naprzeciw siebie, pstryknął nim w dół, zerwał hełm z głowy i rzucił go ze szczękiem na podłogę. Trzeba było jednak trochę czasu, by zebrać siły i wykonać te same czynności za Angleseya. Tamten człowiek nie był w stanie zrobić dla siebie czegokolwiek.

* * *

Siedzieli przed izbą chorych i czekali. Była tu niemile oświetlona jałowość metalu i plastyku tchnących antyseptyką — głęboko w pobliżu serca satelity, pod milami skaty przesłaniającej straszliwe oblicze Jowisza.

Tylko Viken i Cornelius przebywali w tym ciasnym pomieszczeniu. Reszta załogi krzątała się dla zabicia czasu wokół własnych spraw, nim będzie wiadomo, co się stało. Za drzwiami trójka biotechników stanowiących również personel medyczny stacji walczyła z aniołem śmierci o stworzenie, które było Edwardem Angleseyem.

— Dziesięć statków przedostało się na dół — powiedział głucho Viken. — Dwa samce i siedem samic. Wystarczy do założenia kolonii.

— Ze względów genetycznych pożądane byłoby mieć więcej — zauważył Cornelius. Starał się mówić szeptem wbrew wyczuwalnej w jego głosie pogodzie ducha. Był w tym wszystkim odcień niesamowitości.

— Ja w dalszym ciągu nie rozumiem — przyznał Viken.

— Och, to całkiem jasne — teraz. Być może powinienem odgadnąć to wcześniej. Znaliśmy wszystkie fakty, problem w tym, że nie potrafiliśmy dokonać prostej, oczywistej interpretacji. Nie, my musieliśmy wywołać ducha potwora Frankeinsteina.

— No i zabawiliśmy się we Frankeinsteina, prawda? — Słowa Vikena zabrzmiały jak zgrzyt. — Ed walczy tam ze śmiercią.

— To zależy, jak pan definiuje śmierć. — Cornelius długo zaciągał się cygarem, potrzebując czegokolwiek, co pozwoliłoby mu odzyskać równowagę. Jego głos był rozmyślnie wyprany z emocji.

— Proszę posłuchać. Rozważyć fakty. Czym jest Joe właściwie? Stworzeniem z mózgiem o pojemności ludzkiego mózgu, lecz nie mającym psychiki — jakaż doskonała tabula rasa Locke’a dla piszącej na niej wiązki psi Angleseya. Wywnioskowaliśmy zupełnie prawidłowo — może tylko trochę późno — że kiedy napisze się dostatecznie dużo, powstanie osobowość. Ale czyja? Ponieważ ze zwykłego ludzkiego lęku przed nieznanym, tak mi się wydaje, przypuszczaliśmy, że każda osobowość w takim obcym ciele musiała być straszna. A w związku z tym — wroga Angleseyowi; na pewno go wchłania…

Otworzyły się drzwi. Obaj mężczyźni zerwali się z miejsc.

Naczelny chirurg pokiwał głową. — To na nic. Typowe urazy po głębokim wstrząsie, już bliski zejścia. Gdybyśmy mieli lepsze wyposażenie, to może…

— Nie — wtrącił się Cornelius. — Nie da się uratować człowieka, który nie chce dłużej żyć.

— Wiem. — Lekarz ściągnął maskę z twarzy. — Marzę o papierosie. Czy któryś z panów mógłby mnie poczęstować? — Jegd~ęce lekko drżały, gdy sięgał do papierośnicy Vikena.

— Lecz jak on może… nie chcieć… czegokolwiek — wykrztusił fizyk. — Jest stale nieprzytomny, odkąd Jan wyciągnął go z tego… z tego stwora.

— To było zdecydowane wcześniej — odparł Cornelius. — W gruncie rzeczy tamten kadłubek na stole operacyjnym nie posiada już psychiki. Wiem o tym. Byłem tam. — Wzdrygnął się trochę. Tylko silna dawka środka uspokajającego odpędzała od niego koszmar. Później będzie musiał wymazać to wspomnienie.

Lekarz zaciągał się głęboko, przytrzymywał dym w płucach i wydmuchiwał go gwałtownie.

— To chyba kładzie kres projektowi — powiedział. — Nie zdobędziemy drugiego espmena.

— Żebyście wiedzieli, że nie. — Głos Vikena zabrzmiał złowieszczo. — Zamierzam osobiście rozwalić tę szatańską maszynerię.

— Stop, zaczekaj pan chwilę! — wykrzyknął Cornelius. — Nie rozumie pan? To nie jest koniec! To dopiero początek!

— Lepiej wrócę do siebie — powiedział lekarz. Zgasił papierosa i wszedł do ambulatorium. Drzwi zamknęły się za nim ze śmiertelną ciszą.

— Co pan ma na myśli? — Viken wypowiedział to tak, jakby stawiał mur obronny.

— Nie może pan nie rozumieć! — wrzeszczał Cornelius. — Joe ma wszystkie myśli Angleseya, zwyczaje, całą pamięć, fobie, zainteresowania. Ach tak, inne ciało i inne środowisko — to oczywiście wywołuje pewne zmiany, ale nie większe od tych, jakie mógłby przechodzić każdy człowiek na Ziemi. Gdyby wyleczyć pana nagle z wyniszczającej choroby, to czy nie stałby się pan człowiekiem trochę wybuchowym i szorstkim? Nie ma w tym niczego nienormalnego. Ani w tym. że chce się być zdrowym — prawda? Rozumie pan?

Viken usiadł. Poświęcił trochę czasu na milczenie.

Naraz rzeki bardzo powoli i ostrożnie:

— Czy to znaczy że Joe jest Gilem?

— Albo odwrotnie. Jak pan woli. Sądzę, że teraz nazywa siebie imieniem Joe — jako symbolem wolności — chociaż nadal pozostaje sobą. Czym jest jaźń. jeśli nie ciągłością egzystencji?

— On sam nigdy nie pojąc tego do końca. Wiedział tylko — mówił mi to, a ja powinienem był mu uwierzyć — że na Jowiszu był silny i szczęśliwy. Dlaczego oscylowały lampy K? Objaw histerii! Podświadomość Angleseya nie bała sio porastania na Jowiszu — ona się bała powrotu!

A potem, dziś rano, podłączyłem się do niego. Do tej pory cale życie Eda koncentrowało się na Joem. Chodzi mi o to, że głównym źródłem energii emocjonej i umysłowej było męskie ciało Joego, a nie chore ciało Angleseya. To oznaczało odmienny wzorzec impulsów mózgowych — nie nazbyt obcych, by zostały odfiltrowane, choć wystarczająco obcych, by spowodować interferencję. W rezultacie on wyczuł moją obecność. I zrozumiał prawdę, tak samo jak ja.

Wie pan, jakie było ostatnie uczucie, z którym Joe wyrzucał mnie ze swojej duszy? Już nie złość. Postąpił brutalnie, ale były w nim pokłady radości.

Wiedziałem, jaką silną osobowość ma Anglesey. Licho wie, dlaczego przyszło mi na myśl, że mózg przerośniętego dziecka, taki jak u Joego, mógłby ją zdruzgotać? Tutaj, w gabinecie, lekarze — ciach! Ulitują ratować powlokę. którą odrzucono, bo jest niepotrzebna!