Cornelius umilkł. Zaschło mu zupełnie w gardle od mówienie. Przemierzał korytarz i puszczał wokół kłęby dymu z cygara, nie zaciągając się nim.
Po kilku minutach Viken rzekł nieśmiało:
— Zgoda. Pan wie najlepiej: jak pan twierdzi — był pan tam. Ale co teraz? Jak się skontaktujemy z Edem? Czy on w ogóle będzie zainteresowany nawiązaniem łączności z nami?
— O tak, ma się rozumieć — odparł Cornelius. — On jest wciąż sobą, proszę o tym pamiętać. Powinien być trochę sympatyczniejszy, skoro uwolnił się od wszelkich frustracji kaleki. Kiedy przejdzie mu zaciekawienie nowymi przyjaciółmi będzie potrzebował kogoś, z kim może porozmawiać jak równy i równym.
— A ściśle mówiąc, kto poprowadzi następnego pseudo — zapytał ironicznie Viken. — W mojej skórze jest mi całkiem dobrze, nie ma głupich!
— Czy Anglesey był jedynym nieuleczalnym kaleką na Ziemi? — szepnął Cornelius.
Viken wytrzeszczył oczy.
— Starzejący się ludzie także się znajdą — mówił psionik, częściowo do samego siebie. — Któregoś dnia, mój przyjacielu, kiedy pan i ja poczujemy, że życie ubywa, a tyle będzie się wokół nas dziać — może i nam spodoba się perspektywa przedłużenia życia w ciele Jowiszanina. — Pokiwał głową nad swoim cygarem. — Surowe, pełne wigoru, burzliwe życie, na pewno — niebezpieczne, awanturnicze, gwałtowne — ale takie, którego być może nikt nie przeżył od czasów Elżbiety I. O, nie będzie większego kłopotu ze znalezieniem Jowiszan.
Odwrócił głowę ku wychodzącemu po raz drugi chirurgowi.
— No i co? — zachrypiał Viken.
Lekarz usiadł. — To już koniec — oznajmił.
Milczeli przez chwilę w zakłopotaniu.
— To dziwne — rzekł lekarz. Szukał nerwowo papierosów, których nie miał. Viken poczęstował go bez słowa. — To dziwne. Spotykałem już takie przypadki. Ludzi po prostu rezygnujących z życia. Ten był pierwszym człowiekiem, jakiego widziałem, który schodził z tego świata uśmiechnięty. Uśmiechnięty przez cały czas.