— Niemniej jednak — odparł Cornelius — ciśnienie dwustu atmosfer tutaj, to nie to samo, co niewyobrażalne ciśnienie na Jowiszu. Czy taka zmiana nie może być szkodliwa?
Viken spojrzał na rozmówcę z respektem.
— Chyba nie — odparł. — Mówiłem już, że statki na Jowisza buduje się nieszczelne. Zewnętrzne ciśnienie przenoszone jest do… hm… mechanizmu macicznego poprzez szereg przepon, stopniowo. Schodzenie trwa wiele godzin, rozumie pan.
— Dobrze, co się dzieje dalej? — ciągnął Cornelius. — Statek ląduje, mechanizm maciczny otwiera się, pępowina się rozłącza i Joe, powiedzmy, rodzi się. Lecz on ma już dojrzały mózg. Przed wstrząsem nagłego rozbudzenia się świadomości nie chroni go niedorozwinięty mózg noworodka.
— Wzięliśmy to pod uwagę — odrzekł Viken. — Anglesey był sprzęgnięty fazowo z Joe wiązką psi, kiedy statek opuszczał nasz księżyc. A więc praktycznie to nie Joe się wyłonił i to nie on postrzegał. Joe nie był niczym więcej niż bryłą substancji biologicznej. Może ulec wstrząsowi psychicznemu tylko w takim stopniu co Ed, ponieważ to Ed jest na dole!
— Jak pan chce — powiedział Cornelius. — Nie planowaliście chyba jednak stworzenia gatunku marionetek, prawda?
— Och, na Boga, nie — odparł Viken. — Oczywiście, że nie. Jak się tylko przekonamy, że Joe jest właściwie urządzony, ściągniemy kilku dodatkowych espmenów i damy mu wsparcie w postaci innych pseudo. W końcu na dół wyśle się samice i nie sterowane samce, których wychowaniem zajmą się marionetki. Nowe pokolenie narodzi się już normalnie — no cóż, tak czy owak ostatecznym celem jest nieduża społeczność Jowiszan. Będą myśliwi, górnicy, rzemieślnicy, farmerzy, gospodynie domowe, fabryki. Wywyższą grupę kluczowych członków — rodzaj kapłaństwa. A kapłaństwo to będzie kontrolowane metodami psi, tak jak Joe. Potrzebne jest wyłącznie po to, by wytworzyć narzędzia, zająć się nauką czytania, przeprowadzić eksperymenty i informować nas o tym, na czym nam zależy.
Cornelius pokiwał głową. W sensie ogólnym taki był ów cały jowiszowy projekt, jeśli go dobrze zrozumiał. Mógł ocenić znaczenie swojej misji.
Tylko że nie potrafił wyjaśnić dodatkowego sprzężenia zwrotnego w lampach K.
I co mógł na nie poradzić?
Dłonie miał w dalszym ciągu posiniaczone. O Boże, pomyślał żałośnie już po raz setny, czy to aż tak na mnie wpływa? Czy naprawdę waliłem pięściami w metal, kiedy Joe walczył tam na dole?
Jego oczy rzucały wściekłe spojrzenia na drugi koniec pokoju, w stronę stolika, przy którym pracował Cornelius. Nie lubił Corneliusa, tego ssącego cygaro tłuściocha, który nieustannie gadał i gadał. Przed chwilą postanowił, że daje sobie spokój z sileniem się na uprzejmość wobec tego ziemióra.
Psionik odłożył śrubokręt i rozprostował zdrętwiałe palce.
— Fiu! — Uśmiechnął się. — Zrobię sobie małą przerwę.
Rozebrany na części esprojektor stanowił kiepską zasłonę dla jego obszernego, przelewającego się, żabiego ciała przy warsztacie.
Angleseyowi cholernie nie spodobał się pomysł dzielenia z kimś tego pokoju, nawet tylko kilka godzin dziennie. Ostatnio poprosił, aby przynoszono mu tutaj posiłki i pozostawiano je za drzwiami przylegającej do pokoju łazienko-sypialni. Tkwił tam już dłuższy czas.
A po co miał wychodzić?
— Nie mógłbyś się trochę pośpieszyć? — rzucił oschle.
Corneliusowi krew napłynęła do twarzy.
— Gdyby miał pan złożoną maszynę rezerwową, zamiast luźnych części… — powiedział i zamilkł. Wzruszył ramionami, wyjął niedopałek cygara i przypalił go na nowo; ich zapas musi mu wystarczyć na długo. Anglesey zastanawiał się, czy te kłęby śmierdzącego dymu były wydmuchiwane z ust Corneliusa rozmyślnie. Nie lubię cię, panie Ziemianinie Cornelius, i jest to niewątpliwie uczucie odwzajemnione.
— Nie było potrzeby dopóki nie przylecą inni espmeni — odrzekł ponuro Anglesey. — A instrumenty kontrolne wykazują, że ta jest w doskonałym stanie.
— Niemniej jednak — powiedział Cornelius — w nieregularnych odstępach czasu ulega gwałtownym oscylacjom, od których palą się lampy K. Pytanie brzmi: dlaczego? Chciałbym, aby pan wypróbował tamtą maszynę, jak tylko będzie gotowa. Chociaż, szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby problem w ogóle leżał w elektronice — czy nawet w zjawiskach fizycznych, których nie można przewidzieć.
— A zatem w czym? — Anglesey poczuł się raźniej, kiedy dyskusja przeszła na sprawy czysto techniczne.
— Niech pan uważa. Czym właściwie jest lampa K? Sercem esprojektora. Wzmacnia pańskie naturalne impulsy psi, wykorzystując je do modulowania fali nośnej, i emituje całą wiązkę w dół na Joego. Odbiera też od niego impulsy i wzmacnia je dla pana. Cała reszta to zespoły wzmacniające lampę.
— Oszczędź mi wyktadu — burknął Anglesey.
— To tylko powtórka z rzeczy najprostszych — rzekł Cornelius — ponieważ od pewnego czasu dzieje się tak, że najprostsze rozwiązania znajduje się najtrudniej. Może to nie lampa źle się sprawuje. Może to pan?
— Co? — Biała twarz wytrzeszczyła oczy. Fala narastającej wściekłości przeszła po jej wystających kościach.
— To nic osobistego — dodał szybko Cornelius. — Ale wie pan, jaką chytrą bestią jest podświadomość. Załóżmy, wyłącznie jako hipotezę roboczą, że w głębi duszy pan nie chce być na Jowiszu. Mogę sobie wyobrazić, że jest to raczej przerażające środowisko. Kto wie, czy nie wchodzi tu w grę jakiś utajony czynnik freudowski. Albo, całkiem zwyczajnie, pańskiej podświadomości może wydawać się, że śmierć Joego pociągnie za sobą automatycznie pańską śmierć.
— Hm, hm, hm. — Mirabile dictu, Anglesey zachował spokój. Tarł podbródek kościstą dłonią. — Możesz się jaśniej wyrażać?
— Tylko ogólnie — odrzekł Cornelius. — Świadoma część pańskiego umysłu śle impulsy motoryczne do Joego wiązką psi. Jednocześnie część podświadoma, przerażona tą sytuacją, emituje impulsy gruczoło-naczyniowe-sercowo-trzewiowe towarzyszące stanowi lęku. One działają na Joego, którego rosnące podenerwowanie jest przenoszone po wiązce psi z powrotem. Czując fizjologiczne objawy lęku przejawianego przez Joego, pańska podświadomość staje się jeszcze bardziej niespokojna, wzmagając tym samym objawy. Teraz jasne? To dokładnie przypomina zwyczajną neurastenię, z tą różnicą, że ponieważ bierze w tym udział potężny wzmacniacz — lampa K — oscylacje w jednej chwili mogą narosnąć lawinowo. Powinien pan być wdzięczny lampie, że się spala — w przeciwnym razie czekałoby to pański mózg!
Przez chwilę Anglesey milczał. Potem roześmiał się. Był to mocny, okrutny śmiech. Cornelius drgnął, gdy zaczęły mu pękać bębenki.
— Ciekawy pomysł — powiedział espmen. — Ale obawiam się, że nie będzie pasował do faktów. Widzisz, mnie się tam na dole podoba. I lubię być Joem.
Przerwał na moment, a później ciągnął niemiłym, bezosobowym tonem: — Nie osądzaj tego środowiska na podstawie moich notatek. Tam są same idiotyczne rzeczy, takie jak szacowania prędkości wiatru, wahań temperatury, zasobów mineralnych — bez znaczenia. To czego nie potrafię wyrazić słowami, to obraz Jowisza w czułych na podczerwień oczach Jowiszanina.
— Całkiem odmienny, jak sądzę — zaryzykował Cornelius po chwili nieprzyjemnej ciszy.
— I tak, i nie. To trudno powiedzieć. Ja niektórych rzeczy nie potrafię, bo człowiekowi brakuje pojęć. Chociaż… nie, nie jestem w stanie tego opisać, sam Szekspir by nie umiał. Proszę tylko nie zapominać, że wszystko co dla nas na Jowiszu jest zimne i trujące, dla Joego jest dobre.