Anglesey stopniowo ściszył głos, jakby zaczął mówić do samego siebie.
— Wyobraź sobie spacer pod rozjarzonym fioletowym niebem, tam gdzie ogromne rwące obłoki omiatają cieniem ziemię, a pod nimi wielkimi susami pędzi ulewa. Wyobraź sobie spacer po stokach góry niczym szlifowany metal, kiedy czysty czerwony płomień wybucha ci nad głową i śmieje się ustami ziemi. Wyobraź sobie zimny szalejący potok i niskie drzewa o ciemnych, miedzianych liściach, i wodospad metanospad, jeśli sobie życzysz — skaczący w przepaść, a gwałtowny, żywy wiatr rozwiewa jego grzywę, całą w tęczy! Wyobraź sobie wielki las pogrążony w ciemności i oddychający głęboko, a tu i ówdzie miga ci bladoczerwony błędny ognik, który jest promieniowaniem życia jakiegoś zwinnego, nieśmiałego zwierzaka i… i…
Anglesey zachrypiał i umilkł. Wpatrywał się w swoje zaciśnięte dłonie, po jakimś czasie zamknął mocno oczy, a po twarzy pociekły mu łzy.
— Wyobraź sobie, że jesteś silny!
Nagle chwycił hełm, nałożył go na głowę i przekręcił gałki regulacji. Na dole Joe spał od dawna w mroku nocy, ale za chwilę Joe miał się obudzić i… tak długo ryczeć pod czterema wielkimi księżycami, aż cały las przestraszy się go?
Cornelius po cichu wymknął się z pokoju.
W długich promieniach mosiężnego blasku zachodzącego słońca, pod ciemnym wałem chmur nadciągającej burzy, wchodził długimi krokami na zbocze góry z poczuciem dobrze przepracowanego dnia. Z obu stron jego pleców zwieszały się wyplatane kosze, jeden napełniony cierpkimi owocami ciernistego drzewa, a drugi grubymi jak palec pnączami do sporządzenia liny. Siekiera przy boku chwytała ostatnie promienie dnia i odbijała je oślepiająco.
Robota nie była ciężka, ale zmęczenie opanowało jego umysł i nie uśmiechały się mu czekające nań zajęcia — gotowanie, sprzątanie i inne. Dlaczego nie przysłali mu jeszcze nikogo do pomocy?
Jego oczy z oburzeniem przeszukiwały niebo. Piąty chował się w cieniu; tutaj na dnie oceanu atmosfery widziało się tylko Słońce i cztery księżyce galileuszowe. Nie wiedział nawet, gdzie mógł być teraz Piąty względem niego. Chwileczkę, tu jest zachód słońca, lecz gdybym przeszedł do kopuły widokowej, widziałbym Jowisza w ostatniej kwadrze, ale bym… ach, do diabła, jeden obrót wokół planety i tak zabiera nam tylko pół dnia ziemskiego.
Joe potrząsał głową. Mimo że upłynęło już tyle czasu, niekiedy diabelnie trudno było mu utrzymać jasność myśli. To ja, zasadniczy ja, znajduję się tu wysoko na niebie, wędrując na Piątym wśród zimnych gwiazd. Pamiętaj o tym. Otwórz swoje oczy, jeśli chcesz, i przyjrzyj się wymarłej sterowni położonej na żywym zboczu góry.
Nie zrobił tego, mimo wszystko. Obserwował szarość zniszczonych przez wiatr głazów na grubym kobiercu roślinności stoku. Nie bardzo przypominały ziemskie kamienie, tak jak i gleba pod jego stopami nie była podobna do humusu.
Przez chwilę Anglesey rozmyślał nad pochodzeniem tych krzemianów, glinianów i innych składników kamieni. Teoretycznie rzecz biorąc, wszystkie takie materiały powinny być na zawsze uwięzione w jądrze planety, gdzie ogromne ciśnienie z łatwością zgniatało i niszczyło atomy. Nad jądrem powinno leżeć tysiące mil alotropowego lodu, a potem warstwa metalicznego wodoru. Tak wysoko miało nie być żadnych złożonych minerałów, a jednak były.
No trudno, być może Jowisz uformował się zgodnie z teorią, ale później wessał przez swą ogromną gardziel grawitacji wystarczająco dużo kosmicznego pyłu, meteorów i gazów, by utworzyć skorupę grubości kilkunastu kilometrów. Cóż oni wiedzą, cóż mogą wiedzieć te miękkie, śluzowate robaki z Ziemi?
Anglesey włożył palce do ust — palce Joego — i gwizdnął. Zarośla rozbrzmiały ujadaniem. Dwa ciemne jak noc monstra skoczyły ku niemu. Uśmiechnął się i pogłaskał ja po łbach; z tymi małymi czarnych gąsienic, które wziął, nauka szła znacznie szybciej, niż się spodziewał. Będą z nich strażnicy dla niego, pastuchy, służący.
Na grani wzgórza Joe budował sobie dom. Wykarczował hektar lasu i wzniósł palisadę. Teraz wewnątrz ogrodzenia stała szopa dla niego i jego zapasów, studnia z metanem i zaczątki wielkiej wygodnej chaty.
Lecz pracy było za dużo dla jednej żywej istoty. Mimo pomocy na wpół inteligentnych gąsienic i posiadania chłodni do mięsa, większość czasu wciąż pochłaniało mu zdobywanie żywności. Zwierzyny też nie wystarczy na wieczność; musiał się wziąć za uprawę ziemi przed końcem przyszłego roku — roku jowiszowego, dwunastu lat ziemskich, pomyślał Anglesey. Była chata do wykończenia i umeblowania; chciał postawić na rzece młyn wodny — nie, młyn metanowy — do napędzania całego tuzina maszyn, których pomysł przyszedł mu do głowy; zamierzał eksperymentować ze stopami lodu oraz…
Oraz całkiem niezależnie od konieczności posiadania kogoś do pomocy, dlaczego miały pozostawać samotny, być jedyną myślącą istotą na całej planecie? Fizycznie był płci męskiej, z męskimi instynktami — ostatecznie jego zdrowie musi ucierpieć, jeśli będzie żyć jak pustelnik, a w tej fazie sukces całego projektu zależał od zdrowia Joego.
To nie było w porządku!
Ależ ja nie jestem samotny. Wraz ze mną na satelicie znajduje się pięćdziesięciu ludzi; kiedy chcę, mogę rozmawiać z każdym z nich. Tylko że ja teraz rzadko chcę. Wolę być Joem.
Niemniej jednak … to ja, kaleka, odczuwam całe zmęczenie, gniew, ból, frustrację tej cudownej maszyny biologicznej zwanej Joem. Tamci tego nie rozumieją. Gdy burza amoniakalna obdziera go ze skóry, krwawię ja.
Joe położył się na ziemi, wzdychając. Kły błysnęły w paszczy czarnej bestii, która wygięta w pałąk stanęła nad nim, żeby go polizać po twarzy. Burczało mu w brzuchu, ale odczuwał zbyt duże zmęczenie, by się zająć posiłkiem. Jak tylko wytresuje psy…
O wiele bardziej opłacałaby się edukacja drugiego pseudo…
Niemal to widział w ogarniającej jego znużony mózg ciemności. Tam w dole, na równinie pod wzgórzem, ogień i grzmot, kiedy statek się zatrzymuje. I stalowe jajo otwiera się z trzaskiem, stalowe ramiona — rozpadające się już, nędzna robota ziemiórów! — podnoszą istotę ze środka i kładą ją na ziemi.
Poruszy się, krzycząc przy pierwszym oddechu jowiszowym powietrzem, rozglądając się dookoła pustymi, obojętnymi oczami. I Joe pójdzie po nią i zaniesie ją do domu. Będzie ją karmił, troszczył się o nią, pokaże jej, jak się chodzi — to nie potrwa długo, dorosły organizm nauczy się tych rzeczy bardzo szybko. Po paru tygodniach będzie już mówiła, będzie miała osobowość, duszę.
Czy pomyślałeś kiedykolwiek, Edwardzie Angleseyu, w czasach kiedy też mogłeś chodzić, że twoją żoną będzie szary, czworonożny potwór?
Mniejsza z tym. Najważniejsze to ściągnąć tutaj innych jemu podobnych, samice i samców. Ograniczony planik Stacji zmuszał go do czekania jeszcze dwa ziemskie lata, nim przyślą mu najwyżej jedną marną imitację, taką jak on sam, marny umysł ludzki, patrzący oczami sprawiedliwie należącymi się Jowiszaninowi. Nie wolno tego tolerować!
Gdyby nie był taki zmęczony…
Joe usiadł prosto. Senność uciekła z niego w tej samej chwili, kiedy obudziła się świadomość. To nie on był zmęczony. To Anglesey. Anglesey, ludzka strona jego natury, ten co od miesięcy zapada jedynie w drzemki, którego spokój został ostatnio zakłócony przez Corneliusa — to ciało ludzkie opadało z sił, dawało za wygraną i emitowało do Joego wraz z wiązką psi jedną po drugiej łagodne fale snu.