Выбрать главу

– Zamknijcie się! – wykrzyczał z całych sił w płucach. Zamknijcie się! Zamknijcie się! Słyszycie?!

Raptem zapadła całkowita cisza. Brak jakichkolwiek głosów okazał się równie nieznośny, co zgiełk, który panował w lesie jeszcze przed chwilą, nie było słychać żadnego dźwięku: ani brzęczenia owa-ów, ani krzyków nocnych ptaków. Nawet liście prze-stały wirować na wietrze. Zapadła przejmująca cisza.

– No, od razu lepiej. – Eric wypowiedział słowa na głos, jakby chciał się przekonać, czy nie ogłuchł. Zaniepokojony nagłą ciszą, postanowił opuścić polanę tą samą drogą, którą na nią wszedł.

Nagle stanął jak wryty. Na ścieżce przed nim wznosiła się samotna postać.

Czy to tylko złudzenie, powstałe przez grę cieni? A może drzewa, ciemność i poświata księżyca sprawiały, że z każdą chwilą popadał w coraz większe szaleństwo? Eric zamknął oczy i otworzył je z powrotem, próbując skupić wzrok na niewyraźnym kształcie, przypominającym ludzką sylwetkę. Postać jednak nie znikała, lecz trwała tam gdzie wcześniej, nadal blokując mu przejście.

– Halo? – Eric podszedł kilka kroków bliżej. – Kto tam jest? – Wciąż nie był w stanie rozpoznać żadnych szczegółów nieznajomego osobnika.

Niewyraźny kształt także się poruszył, a wraz z nim mrok, który go otaczał – zupełnie jakby stanowili nierozerwalną całość albo jakby ciemność była częścią jakiegoś upiornego makijażu. W głowie Erica zaświtał komiczny obraz bohatera kreskówki Charie Brown o imieniu Pig Pen, pojawiającego się zwykle w obłoku kurzu i brudu. Zauważył w tym jakąś perwersję – postać była rzeczywiście podobna, tyle że dużo bardziej działała mu na nerwy.

Eric cofnął się błyskawicznie.

– Kim jesteś? – zapytał głosem nienaturalnie zmienionym ze strachu. Nie znosił brzmienia swojego głosu, kiedy się bał. – Nie podchodź bliżej – ostrzegł, starając się za wszelką cenę zabrzmieć choć trochę groźniej.

Postać odziana w mrok zatrzymała się w miejscu. Mimo iż stała już niemal na skraju polany, Eric wciąż nie mógł dostrzec szczegółów. Zaczął się więc zastana-wiać, czy przypadkiem jego psychoza nie daje o sobie znać, a cień, który widział przed sobą, był tylko wytwo-rem chorej wyobraźni.

– Czy… czy ty jesteś prawdziwy? – wymamrotał

Eric.

Cisza, która ich otaczała, była tak przejmująca, że je-go pytanie zabrzmiało bardziej jak krzyk.

Mroczna zjawa stała nadal bez ruchu i Eric zaczął upewniać się co do jej nierealności. Jeszcze jeden symptom włamania nerwowego – pomyślał, kręcąc z niesmakiem głową. Nie dość, że słyszę głosy, to teraz jeszcze zaczynam mieć omamy wzrokowe.

– To chyba wystarczy za odpowiedź – powiedział na głos, przyglądając się wytworowi swojej demencji.

– O co chodzi? – spytał z przekąsem. – Zgubiłeś się w lesie? A teraz, kiedy wiem, już że jesteś tylko jakąś cholerną fatamorganą, powinieneś zniknąć. – Machnął ręką, jakby opędzał się od natrętnej muchy. – Idź sobie. Wiem, że oszalałem, nie musisz mi tego udowadniać. Spadaj!

Postać stała niewzruszona, poruszył się za to cień, który ją otaczał. Ciemność wydawała się ustępować. Niczym płatki kwitnącego w nocy kwiatu, czerń rozchyliła się, ukazując mężczyznę.

Eric przyjrzał się uważnie, starając się rozpoznać w nim kogoś znajomego, jednak na próżno. Mężczyzna był wysoki i szczupły, mierzył co najmniej sto osiemdziesiąt centymetrów. Miał na sobie czarny golf i spodnie w tym samym kolorze. Na wierzch, pomimo panującej duchoty, zarzucił szary prochowiec.

Mężczyzna też mu się przyglądał, przekrzywiając głowę to w jedną stronę, to w drugą. Jego skóra sprawiała wrażenie niewiarygodnie bladej, niemal białej i przezroczystej. Długie włosy, posłusznie zaczesane do tyłu, również wydawały się przezroczyste. Eric przypomniał sobie, że chodził do szkoły podstawowej z dziewczyną o bardzo podobnym wyglądzie. Nazywała się Cheryl Baggley i była albinoską.

– Wiem, że to zabrzmi jak jakieś szaleństwo – odezwał się – ale… – zająknął się, próbując znaleźć możliwie najbardziej racjonalne sformułowanie, – Ty jesteś prawdziwy… nie mylę się?

Nieznajomy nie odpowiedział od razu. Widać było, że rozważał w myślach to pytanie. Wtedy Eric zauważył jego oczy. Oleisty cień, który wcześniej spowijał tajemniczą postać, teraz musiał chyba wlać mu się do oczodołów. Eric nigdy wcześniej nie widział tak ciemnych oczu.

– Tak – odparł w końcu szorstko mężczyzna, choć jego głos przypominał bardziej krakanie kruka. Eric zaskoczony nagłą odpowiedzią nieznajomego, przyglądał mu się z osłupieniem.

– Tak? Ja nie… – nerwowo potrząsnął głową, – Tak – powtórzył mężczyzna. – Jestem prawdziwy – zaakcentował dobitnie każde słowo. Ericowi głos nieznajomego wydał się dość niezwykły. Jakby mężczyźnie sprawiało trudność mówienie w jego języku.

– Och, dobrze wiedzieć. Kim jesteś? Czy ktoś kazał ci mnie odszukać? – spytał. – Czy moi dziadkowie wezwali policję? Przepraszam, że musiałeś zadać sobie trud przedzierania się przez las aż tutaj. Jak widzisz, nic mi nie jest. Muszę się tylko uporać z kilkoma rzeczami… Powinienem wrócić do domu i poważnie porozmawiać z…

Mężczyzna sztywnym ruchem uniósł dłoń.

– Twoje słowa mnie obrażają – warknął. – Ohydo! Rozkazuję ci milczeć!

Eric wytrzeszczył oczy.

– Jak mnie nazwałeś… ohydą? – spytał, czując, jak jego głos rośnie znowu ze strachu i zaskoczenia.

– W waszym języku jest jeszcze kilka innych słów, które oddają to lepiej – warknął tajemniczy nieznajomy. – Jesteś rakiem toczącym Jego świat, odrazą w oczach Boga – chociaż to nie ty wzbudzasz mój największy wstręt. – To mówiąc, obrócił uniesioną dłoń w stronę Erica. – Nie oznacza to jednak, że unikniesz losu, który jest ci pisany.

Eric poczuł, jak włosy stają mu dęba na karku, a na rękach pojawia się gęsia skórka. Nie potrzebował już ostrzeżeń leśnych istot przed zbliżającym się zagrożeniem. Wiedział, że szykuje się coś bardzo niedobrego, czuł to wyraźnie w powietrzu.

Obrócił się, żeby rzucić się do ucieczki, chciał zapaść się pod ziemię. Musiał się stąd natychmiast wydostać. Każdy mięsień i każda komórka jego ciała krzyczała: „Niebezpieczeństwo!", a on pozwolił, by ten pierwotny instynkt przetrwania wziął górę nad rozumem.

Nagle jego drogę zagrodziły cztery identyczne postaci, każda z twarzą bladą jak tarcza księżyca. Jak to możliwe? Przez głowę przelatywały mu błyskawicznie setki myśli. Jak czterech ludzi mogło się zakraść za jego plecy, nie wydając przy tym najmniejszego dźwięku?

U stóp mężczyzn coś zakwiliło i Eric dostrzegł kucającego małego chłopca. Był brudny, nagi, miał długie i zaniedbane włosy, z jednej dziurki nosa wydobywały się gęste smarki, które spływały na usta. Eric zdał sobie sprawę, że z chłopcem jest coś nie w porządku – był czymś wyraźnie poruszony. Wtedy zauważył skórzaną obrożę na jego szyi i smycz, którą trzymał w dłoni jeden z nieznajomych. Teraz był już pewien, że coś rzeczywiście musi być nie tak.

Chłopiec zaczął się prężyć i wyrywać ze smyczy, wskazując brudnym palcem na Erica i skomląc przy tym jak mały psiak.

Obcy wbili mroczny wzrok w Erica, a potem zaczęli się rozdzielać, otaczając go i uniemożliwiając ucieczkę. Chłopiec na smyczy dalej popiskiwał i mamrotał coś pod nosem.

Eric obrócił się gwałtownie. Kątem oka dostrzegł, że pierwsza z postaci podeszła bliżej. Mężczyzna wciąż wyciągał przed siebie dłoń – tym razem jednak płonęła ona żywym ogniem.