Aaron zanurkował pod nim i wynurzył się za plecami Werchiela.
– Te wszystkie morderstwa… – zaczął.
Werchiel odwrócił się w mgnieniu oka. Aaron w ostatniej chwili schylił się, unikając uderzenia miecza, które rozpłatałoby mu czaszkę. Poczuł bijące od ostrza ciepło na swoich mokrych od potu włosach.
– …dokonujesz ich za przyzwoleniem i w imię Boga? – Aaron dokończył pytanie.
– Wszystko, co robię, robię dla Niego – syknął Werchiel z furią wyrytą na okaleczonej twarzy.
– Jakiemu Bogu służysz? – Aaron starał się uniknąć ciosów anioła, w nadziei, że gniew osłabi jego zmysły i wytrąci go z równowagi. – Który Bóg pozwoliłby na to, żeby mordować w jego imieniu niewinnych ludzi?
Udało mu się wyprowadzić potężny cios pięścią. Trafił Werchiela w twarz z taką siłą, że głowa odskoczyła mu do tyłu i na bok jak piłka. Przeszył go niezwykły dreszcz, gdy zobaczył, jak anioł się zachwiał. Przed przemianą Aaron nie przeżyłby nawet kilku sekund w walce z takim rozszalałym monstrum, ale teraz wierzył, że może przynajmniej sprawić, aby Werchiel długo pamiętał ten pojedynek.
Werchiel wypluł krew ze zranionych ust i skoczył, tnąc mieczem z jeszcze większą siłą. Jego ataki były nie do powstrzymania, Aaron cofał się już tylko, parując kolejne straszliwe ciosy. W końcu jego miecz zaczął pękać, aż wreszcie rozpadł się na drobne kawałki i rozpłynął w powietrzu.
– Poddaj się, bestio – zażądał Werchiel, głosem miękkim jak aksamit. – Taka jest wola Boga. – To mówiąc, anioł wzniósł miecz, by rozpłatać przeciwnika na pól.
Aaron zdążył jednak rozłożyć skrzydła. Doskoczyl do dowódcy gwardzistów, wbijając mu bark w żołądek, silnym chwytem unieruchomił nadgarstek, nie pozwalając opuścić miecza.
– Czy aby na pewno wykonujesz Jego rozkazy, Werchielu? – zapytał, kiedy starli się znów pośród szalejącej wokół burzy. – A może swoje własne?
Werchiel uniósł kolano. Silny cios w bok sprawił, że Aaron poczuł, jak jego płuca eksplodują. Odruchowo rozluźnił uchwyt.
– Jestem dowódcą Potęg – usłyszał głos przeciwnika przekrzykujący świst wiatru. – Pierwszym spośród tych, których stworzył Ojciec.
Aaron chciał wymyślić kolejną broń, ale przeszywający ból w boku i płucach sprawiał, że ledwo utrzymywał się w powietrzu. Nie chciał umierać, nie chciał być kolejną biedną duszyczką, która poległa z ręki Werchiela.
Anioł ruszył z mieczem w dłoni, wznosząc potężne ostrze nad głową.
– Jego życzenie jest dla mnie rozkazem! – syknął, błyskając oczami, w których malowała się jedynie żądza mordu.
W ostatniej chwili, gdy Werchiel miał już ugodzić Aarona mieczem, ten machnął znów skrzydłami, odrzucając przeciwnika daleko w tył.
– Ja i mój Bóg stanowimy jedność! – krzyknął Werchiel, walcząc z siłami natury, które jednak okazały się silniejsze.
Ledwie przebrzmiały te słowa, niebieskie sklepienie rozdarła gigantyczna błyskawica. Werchiel zasłonił oczy dłonią, oślepiony blaskiem. Jak za dotknięciem niewidzialnego palca jakiejś boskiej istoty złożonej wyłącznie z energii, błyskawica ugodziła wprost w głowę anioła, karząc go za jego pychę.
Werchiel wrzasnął z bólu, gdy ładunek elektryczny przepłynął przez jego ciało i wydostał się na wolność czubkami palców stóp. Anioł sprawiał wrażenie, jakby cały świecił się od wewnątrz. Usta otworzył szeroko w niemym krzyku, który zagłuszyła szalejąca wokół burza. Chwilę później Werchiel eksplodował płomieniami. Jego ciało nie było już w stanie utrzymać energii krążącej w żyłach. A potem, niczym mityczny Ikar, który podleciał za blisko słońca, runął w dół.
– Stanowicie jedność? Jesteś tego pewien? – spytał Aaron, patrząc, jak jego przeciwnik spada, wirując, w stronę ziemi. A potem podniósł wzrok i spojrzał w niebo. -Naprawdę jesteś tego pewien? – powtórzył.
Werchiel leżał na boku na zimnej, wilgotnej ziemi, pogrążony w potwornym bólu, bólu, jakiego nie zaznał nigdy wcześniej. Jego ciało, poczerniałe od uderzenia błyskawicy, tliło się nadal, stygnąc powoli w chłodnym, nocnym powietrzu.
Przewrócił się na plecy i spojrzał w niebo – tam, gdzłi mieszkał jego Pan.
Burzowe chmury rozstępowały się. Anielskie czary, które przyniosły nagłe załamanie pogody, rozpływały się niczym obłoki dymu rozwiewane przez wiatr.
– Dlaczego? – wychrypiał Werchiel, powoli podnosząc spalone ramię i celując ręką w rozgwieżdżone niebo.
Ale Stwórca milczał.
Wtedy zjawili się oni – najwierniejsi z jego żołnierzy. Ci, którzy przeżyli i spoglądali na swego dowódcę z wysokości oczami pozbawionymi wyrazu, sfrunęli na dól, podnieśli go i na własnych ramionach unieśli w górę, z dala od miejsca bitwy, które okazało się sceną jego największej porażki.
– Dlaczego? – spytał ponownie Werchiel, kiedy zbliżali się już do miejsca, w którym mieszkał jego niebieski Ojciec, ale i tym razem nie uzyskał odpowiedzi. – Dlaczego mnie opuściłeś?
Ziemia zbliżała się coraz szybciej i Aaron naprężył mięśnie, a potem zamachał kilka razy skrzydłami, żeby spowolnić opadanie.
Wylądował na niewielkim trawniku przed swoim domem i natychmiast pobiegł w kierunku spalonego budynku, w którym jeszcze niedawno mieszkała cała jego rodzina.
– Stevie? – zawołał, biegnąc po ścieżce zasypanej odłamkami dachówek i płonącymi kawałkami drewna. Może zostawili go. Być może zdecydowali, że nie będzie im potrzebny. – Stevie… Gabriel? – krzyczał rozpaczliwie w ruinach. – Gabriel? – zawołał znowu, osłaniając usta dłońmi, w nadziei, że ktokolwiek przeżył. – Gabriel, Zeke – jesteście tam?
Nagle wyczuł w pobliżu obecność anioła. Odwrócił się błyskawicznie, dobywając nowej broni. Zabił już dzisiaj wiele istot nie z tej ziemi i był dostatecznie zdeterminowany, żeby wydłużyć tę listę.
– Trzymaj się ode mnie z daleka – ostrzegł. Kamael podszedł bliżej, nie zwracając uwagi na jego groźby.
– Dziecka nie ma.
Anioł wyglądał straszliwie, jego twarz i ubranie pokrywały plamy zaschniętej krwi. Jedną z dłoni przyciskał do piersi, próbując zatamować krwotok.
– Gdzie on jest? – spytał Aaron, targany różnymi emocjami. Z jednej strony cieszył się, że jego młodszy brat żyje, ale z drugiej czuł dreszcz przerażenia, gdy tylko przypomniał sobie, kto go uprowadził.
Kamael podszedł chwiejnym krokiem jeszcze bliżej,
– Strażnicy… zabrali go. Próbowałem ich powstrzymać, ale… – Odsłonił ranę na piersi i zbadał ją uważnie.
– Sam miałem trochę kłopotów.
Z kieszeni wydobył białą chusteczkę i przyłożył do krwawiącej rany.
– Nie wiem też, dokąd go zabrali – dodał na wszelki wypadek.
Anioł wyglądał tak, jakby za chwilę miał upaść. Aaron chciał podać mu rękę, ale Kamael przytrzymał się skręconego pod wpływem gorąca metalowego ogrodzenia.
– Wszystko w porządku? – spytał Aaron.
Kamael pokiwał ostrożnie głową, przyglądając mu się z uwagą.
– Obserwowałem cię z autentycznym podziwem – powiedział, a na jego twarzy zagościł rozmarzony uśmiech.
– Nie widziałem czegoś takiego, od kiedy…
Aaron położył palec na ustach. Nie chciał nic więcej słyszeć, zwłaszcza teraz.
Wtedy zza ruin domu wyskoczył Gabriel, z radością wołając go po imieniu. Aaron rozchmurzył się na widok swojego czworonożnego przyjaciela i ukląkł, by go uściskać.
– Nic ci nie jest – ucieszył się, głaszcząc go po głowie i całując w pysk. – Grzeczny, dobry piesek.
– Ja też się cieszę, że cię widzę – rzucił Gabriel – ale musisz pójść ze mną, szybko.