Aaron chciał wyrzucić kartkę, ale nie był w stanie tego zrobić. Wsadził ją więc z powrotem do kieszeni i poszedł do auta. Z jakiegoś powodu zrobiło mu się nagle cieplej.
Zmierzając w stronę parkingu, słyszał, jak Kamael i Gabriel rozmawiają ze sobą.
– Po raz ostatni mówię „nie". – W głosie anioła pobrzmiewało lekkie zniecierpliwienie.
– W czym problem? – spytał Aaron, podchodząc do samochodu.
Gabriel upuścił piłkę tenisową pod nogi Kamaela i Aaron natychmiast zorientował się, o co chodzi.
– Aaronie, on nie chce rzucić mi piłki. Prosiłem go grzecznie, ale wciąż odmawia. Myślę, że jest niedobry.
Anioł zagotował się ze złości.
– Nigdy nikomu nie rzucałem piłki i nie mam takiego zamiaru. To nie pasuje do mojego temperamentu.
Aaron kucnął obok psa.
– Czy nie mówiłem ci, że nie wolno nikogo zmuszać, żeby się z tobą bawił?
Labrador prowokacyjne trącił piłkę przednią łapą i złapał ją w pysk, zanim zdążyła się odturlać.
– Gabriel! – Aaron przywołał go do porządku. Pies spuścił łeb, zawstydzony reprymendą pana.
– On nic nie robił, a ja się nudziłem.
– Powiedział, że nie chce się z tobą bawić, i powinieneś to uszanować.
– Przepraszam, Aaronie – Gabriel stulił uszy po sobie. Aaron wytarmosił go czule.
– Nic się nie stało. Po prostu postarajmy się być dla siebie bardziej wyrozumiali, dobrze? – To mówiąc, obrzucił Kamaela miażdżącym spojrzeniem. – Chociaż pewnie by cię to nie zabiło, gdybyś kilka razy rzucił mu tę piłkę.
– W dalszym ciągu twierdzę, że on jest niedobry – pies zamruczał pod nosem, po czym wyzywająco wziął piłkę do pyska.
– Wykonałeś zadanie? – spytał Kamael, ignorując psa i splatając dłonie za plecami.
Aaron odwrócił się i spojrzał na swoją szkołę, starając się zapamiętać na zawsze każdy detal tego budynku z cegły i betonu.
– Tak – powiedział. – Możemy jechać.
Otwierał właśnie drzwi do samochodu, kiedy Gabriel krzyknął: Strzelba!, wprawiając Aarona i Kamaela w osłupienie, po czym władował się na przednie siedzenie od strony pasażera.
Kamael przyjrzał mu się zdumiony.
– Coś ty powiedział?
– Strzelba – powtórzył Gabriel. – To chyba należy powiedzieć, kiedy chcesz jechać na przednim siedzeniu.
Aaron nie potrafri już opanować śmiechu. Bez względu na to, ile rozmów prowadził z Gabrielem, inteligencja psa wciąż była w stanie go zaskoczyć.
– Tak właśnie myślałem – powiedział, po czym spojrzał na Kamaela. – Masz coś przeciwko jeździe na tylnym siedzeniu?
– Z przodu czy z tyłu – warknął wyraźnie zdegustowany anioł – nie ma to dla mnie żadnego znaczenia.
– Gardzę tym ustrojstwem, bez względu na to, gdzie siedzę.
– To świetnie – ucieszył się Aaron, otwierając drzwi i podsuwając fotel kierowcy, tak żeby anioł mógł usiąść na tylnym siedzeniu. Potem obszedł samochód dookoła i wpuścił Gabriela na siedzenie obok kierowcy.
– Proszę, jest twoje – powiedział, pozwalając psu wskoczyć na wymarzone miejsce.
– Super! – ucieszył się pies, oblizując się i dysząc z radości.
Aaron złapał za klamkę.
– Uważaj na ogon – ostrzegł i zatrzasnął drzwi. Usadowił się za kierownicą i włączył silnik, ale nie ruszył jeszcze z miejsca. Spojrzał ostatni raz na szkołę
– swoją szkołę – i pomyślał o tym wszystkim, co stracił przez parę ostatnich dni: rodziców, dom, pracę, szkołę, a nawet swoje człowieczeństwo. Przypomniał sobie Vilmę i jej czerwone od płaczu oczy. Gdyby tylko mógł jej wszystko wyjaśnić… Jeszcze jedna bliska osoba, którą stracił, zapewne bezpowrotnie.
– Możemy ruszać, Aaronie? – Kamael poruszył się niecierpliwie. – Jesteś gotowy?
Chłopiec przyjrzał mu się we wstecznym lusterku.
– Szczerze mówiąc, nie, nie jestem gotowy. – Wrzucił bieg. – Ale sądząc po tym wszystkim, co mi powiedziałeś na temat przepowiedni, chyba nie mam wyboru.
Samochód ruszył z podjazdu i zbliżył się do skrzyżowania. Aaron zaczekał chwilę na możliwość włączenia się do ruchu, po czym wyjechał na ulicę, kierując się na północ. Przed sobą miał niepewną przyszłość, za sobą zostawiał rzeczy, miejsca oraz ludzi, których kochał i utracił.
– Dokąd jedziemy, Aaronie? – spytał Gabriel, rozglądając się z ciekawością na boki i obserwując mijane po drodze samochody.
– Nie jestem pewien – odparł Aaron, zmieniając pasy, żeby wyprzedzić furgonetkę, której przydałaby się nowa rura wydechowa.
– Skoro tak, to skąd będziemy wiedzieli, ze jesteśmy już na miejscu? – Pies wydawał się tą odpowiedzią nieco zaniepokojony.
Aaron czuł na sobie jego wyczekujący wzrok. Nachylił się i podrapał psa za uchem.
– Nie martw się, Gabe – powiedział, nie spuszczając oczu z drogi. – Mam przeczucie, że będziemy wiedzieli. Przynajmniej taką mam nadzieję – dodał już w myślach, wjeżdżając na szosę, która miała ich doprowadzić już bezpośrednio do autostrady prowadzącej na północ.
A więc przesądzone. Czy mu się to podobało, czy nie.
Na końcu rzadko uczęszczanej drogi w zachodniej części stanu Massachusetts znajdował się opuszczony od 1959 roku i sprawiający wyjątkowo posępne wrażenie kościół oraz sierociniec pod wezwaniem świętego Atanazego.
W połowie lat osiemdziesiątych miał zostać przekształcony w dom spokojnej starości, okazało się jednak, że koszt odnowienia i wyremontowania obydwu budynków przekracza znacznie ich wartość.
W miejscu tym czuć było wyraźnie aurę niepokoju. Jakby stare, zrujnowane zabudowania uważały się za pokrzywdzone i zapomniane. Zapewne właśnie tej atmosferze zawdzięczały swoją ponurą reputację; w okolicy mówiło się nawet, że są nawiedzone.
Nic się nie zmieniło przez ostatnie czterdzieści kilka lat. Kościół i sierociniec powoli niszczały, pozbawione życia, a jedyny wyjątek stanowiły dzikie zwierzęta, które z czasem znalazły drogę do środka i zamieszkały w jego ścianach, nawet w dzwonnicy.
Miejsce pozostawało całkowicie opuszczone i zapomniane – jednak sytuacja uległa zmianie kilka dni temu.
Siedzący na drewnianym fotelu nad ołtarzem w kościele św. Atanazego Werchiel obserwował koliste, brudne od zacieków sklepienie, studiując znajdujące się tam malowidła. Przedstawiały Niebo. Od czasu do czasu zmieniał pozycję, krzywiąc się przy tym z bólu. Przy najdrobniejszym ruchu od jego spalonego ciała odklejały się kawałki mięsa, które spadały na posadzkę ołtarza.
– Nie macie bladego pojęcia – myślał głośno, spoglądając na złoty pałac unoszący się na obłokach oraz grające na harfach anioły o zazdrosnym wyrazie twarzy.
Uzdrowiciel Kraus podreptał ostrożnie w jego stronę, z przewieszoną przez ramię, znoszoną, skórzaną torbą z medykamentami. Chociaż był niewidomy, zatrzymał się tuż przed fotelem Werchiela, wyczuwając jego obecność – jego świętość – tak jak tylko potrafią to robić ludzie kalecy.
– Przybyłem tu, by zadbać o ciebie, wielki Werchielu. – Pokłonił się z szacunkiem.
Odkąd trafiła go błyskawica, Werchiel trwał w stanie nieustającej agonii. Całe jego ciało było poczerniałe i zwęglone.
– Możesz działać. – Machnął spaloną ręką, czując, jak końcówki jego nerwów wibrują w paroksyzmach bólu z każdym, nawet najmniejszym ruchem.
Uzdrowiciel ukląkł przed Werchielem. Położył torbę na ziemi, rozwiązał ją i wyjął ze środka swoje instrumentarium. Dotykał po kolei wszystkich skalpeli, ostrzy i pił – narzędzi, których używali jego nauczyciele oraz setki ich poprzedników.