Boris Akunin
Nefrytowy Różaniec
Tytuł oryginału: Нефритовые чётки
Z rosyjskiego przełożyła Ewa Rojewska-Olejarczuk
KSIĄŻKA POŚWIĘCONA
Sanyutei Encho
Edgarowi Allanowi Połączenie
Georges’owi Simenonowi
Robertowi von Gulikowi
Arthurowi Conan Doyle’owi
Patricii Highshmith
Agacie Christie
Washingtonowi Irvingowi
Umbertowi Eco
Maurice’owi Leblancowi
JIGUMO
Na pogrzebie człowieka, który zamierzał zostać buddą, ludzi było aż nieprzyzwoicie mało. Z rodaków jedynie wicekonsul Fandorin, były kolega zmarłego. Erast Pietrowicz stał nad wąskim grobem, do którego młody mnich właśnie opuścił niewielką skrzynkę z kośćmi i prochami, i słuchał monotonnego zaśpiewu bonzy, obracając w dłoniach jedwabny cylinder z krepową wstążką. Wszyscy Japończycy byli ubrani na biało i asesor kolegialny w swoim żałobnym surducie wyglądał jak kruk w stadzie gołębi.
Ale i Japończyków przyszła na przyklasztorny cmentarz zaledwie garstka – pogłoski o straszliwej śmierci pustelnika Meidana przejęły grozą całą tubylczą Jokohamę. W ostatniej drodze prochom ascety towarzyszyli jedynie przeor z alumnem, wdowa z małą córeczką i jacyś dwoje, trzymający się z boku – Fandorin starał im się specjalnie nie przyglądać.
Europejski Settlement, którego liczba mieszkańców, zgodnie z informacją w „Japan Gazette” z 15 sierpnia 1881, właśnie przekroczyła dziesięć tysięcy, nie wierzył w pogańskie zabobony i zignorował pogrzeb z innego powodu. Konsul Weber powiedział do swego zastępcy: „To oczywiście twoja prywatna sprawa, Eraście. Jeśli uznasz to za konieczne – idź, ale bardzo cię proszę, żadnych przemówień nad trumną. Nie zapominaj, że ten typ zdradził swoją wiarę, swoją ojczyznę i całą białą rasę”.
Tak zresztą było rzeczywiście. Człowiek, który w ostatnich latach kazał się nazywać Meidan, wyrzekł się dobrowolnie rangi, szlachectwa, rosyjskiego poddaństwa, wiary prawosławnej, nawet własnego imienia. Przyjął nazwisko swej japońskiej żony, zamiast surduta i spodni zaczął nosić kimono, a później przywdział habit buddyjskiego mnicha i zerwał wszelkie kontakty z rodakami, nawet z Fandorinem, z którym się wcześniej przyjaźnił. W ciągu trzech lat nie widzieli się ani razu. Erast Pietrowicz znał przyczynę tej nieugiętości i, w odróżnieniu od konsula Webera, traktował ją ze zrozumieniem i współczuciem.
Przyczyna owa znajdowała się teraz tutaj, na cmentarzu Świątyni Pomnożenia Cnót, gdzie renegat spędził ostatni okres swego życia. Mała dziewczynka, późne dziecko byłego rosyjskiego poddanego i jego japońskiej żony, siedziała obok matki w plecionym wózeczku i sennie kiwała główką, ukołysana śpiewaniem sutr. Dzieci w takim wieku już doskonale chodzą, a nawet biegają, ale to dziecko przyszło na świat z bezwładnymi, sparaliżowanymi nóżkami. Właśnie wtedy nieszczęsny ojciec poszukał odosobnienia w klasztorze sekty singon. Przyjął imię Meidan, co oznacza Poszukiwacz Prawdy, i postanowił za życia zostać buddą.
Wdowa po zmarłym, Satoko, z całkowicie nieruchomą twarzą stała przy wózku. Oczy miała suche, albowiem publiczne okazanie smutku mogłoby rozstroić obecnych.
Tutaj w ogóle nikt nie objawiał emocji.
Przeor Sōgen, jak przystało buddyjskiemu duchownemu, całą swoją postawą podkreślał, że śmierć to wydarzenie radosne i w pewnym sensie wręcz święto. Cóż, taką wielebny miał pracę.
Mizerny służka siąkał nosem i zerkał do mogiły z nieskrywaną obawą, nie odstępując przeora na krok, ale jego blada, lekko spłaszczona fizys nie wyrażała żadnego żalu.
Kiedy zaś Fandorin, wybrawszy odpowiednią chwilę, przyjrzał się uważniej stojącej na uboczu parze, wydało mu się, że kobieta się uśmiecha. Nie, to nie był uśmiech – raczej grymas chciwej, nienasyconej ciekawości.
Nawiasem mówiąc, ową istotę, której widok budził dreszcz, nazwać kobietą można było tylko przy bardzo dobrej woli.
Na grzbiecie potężnego sługi, w worku przypominającym nieco plecak alpinisty siedział dziwaczny stwór: piękna kobieca głowa z wymyślną, starannie ułożoną fryzurą shimada-mage, osadzona na drobniutkim ciałku czteroletniego dziecka. Potworna istota uważnie śledziła ceremonię, szybko poruszając w prawo i w lewo toczonym podbródkiem. Miniaturowa rączka nerwowo postukiwała wachlarzem po ogolonej głowie sługi.
Fandorin pochwycił spojrzenie błyszczących oczu karlicy i odwrócił się zmieszany. Obecność owej nieszczęsnej postaci czyniła tę i tak smutną ceremonię szczególnie makabryczną.
Na cmentarzu nikogo więcej nie było – tak w każdym razie sądził Fandorin, dopóki jego uwagi nie zwrócił nieprzyjemny dźwięk: jakby ktoś soczyście, z głębi trzewi odcharknął.
Wicekonsul obejrzał się i za niewysokim bambusowym płotem, oddzielającym buddyjski cmentarz od sąsiedniego chrześcijańskiego, zobaczył człowieka w brezentowej kurcie i pasiastej marynarskiej koszuli. Mężczyzna stał oparty o parkan i obserwował ceremonię z wyraźną wrogością. Czerwona, porośnięta szpakowatą szczeciną gęba drgała w gniewnym tiku. Jedna noga gapia obuta była w zdeptany but z cholewą, druga, drewniana, wściekle postukiwała o ziemię.
Jakiś zlot inwalidów, pomyślał Fandorin i natychmiast zawstydził się własnego okrucieństwa.
W tym momencie kuternoga zrobił coś, co sprawiło, że wicekonsul aż poczerwieniał ze wstydu – już nie za siebie, ale za całą europejską rasę. Niesympatyczny gaijin (tak nazywano w Japonii cudzoziemców) splunął przez płot brązową od tytoniu śliną, zaśmiał się ochryple i wykrzyknął po angielsku:
– Małpi pogrzeb! Wszystkich was powinno się zakopać, cholerne makaki!
Wielebny Sōgen spojrzał z ukosa na zakłócającego obrzęd intruza, ale nie przerwał modłów. Wdowa natomiast drgnęła jak uderzona i jej blada twarz stała się jeszcze bielsza. Fandorin wiedział, że Satoko rozumie po angielsku, uznał więc, że nie może puścić płazem tego ohydnego wyskoku.
Z szacunkiem cofnął się o kilka kroków, po czym, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi, odwrócił się i szybko ruszył w stronę grubianina.
– Wynoś się – powiedział cichym, wibrującym wściekłością głosem. – Bo inaczej…
– A coś ty za jeden, japoński fagasie? – Inwalida wbił w niego nieustraszone spojrzenie wyblakłych oczu. – Nie szczekaj na starego Sylwestra, bo ten ci przefasonuje tę ładną buźkę.
W potężnym łapsku coś szczęknęło i z zaciśniętej pięści wyskoczyło ostrze hiszpańskiego noża.
– Jestem F-fandorin, wicekonsul Imperium Rosyjskiego – przedstawił się Erast Pietrowicz. – A pan k-kim jesteś?
– A ja jestem wicekonsul naszego Pana na tym cmentarzu. Zrozumiałeś, jąkało? – tym samym tonem odparł Sylwester, splunął jeszcze raz i kuśtykając, odszedł w stronę zwieńczonych krzyżami kamiennych nagrobków.
Dozorca cmentarny albo grabarz, domyślił się Fandorin i obiecał sobie, że po pogrzebie koniecznie musi złożyć wizytę proboszczowi – niech skarci tego chama.
Kiedy asesor kolegialny wrócił nad grób, ceremonia była już skończona. Przeor zaprosił wszystkich do siebie na szklaneczkę za duszę zmarłego.
– I oto spełniło się pragnienie Meidana – zamruczał dobrotliwie wielebny, kiedy młody mniszek napełnił czarki podgrzaną sake, którą w klasztorze nazywano hannya, czyli „wrzątkiem wiedźmy”. – Chciał zostać buddą i został, tyle że nie za życia, lecz po śmierci. To nawet jeszcze lepiej.