Chwilę milczeli.
Przez otwarte ściany z ogrodu zawiewał świeży wietrzyk, od czasu do czasu poruszając święty zwój, wiszący nad głową przeora.
– Śmierć bowiem powinna być stopniem w górę, a nie dreptaniem w miejscu. Jeśli już stałeś się buddą, to dokąd miałbyś się wspinać? – ciągnął Sōgen, smakując trunek.
Kobiety – Satoko i ta druga, przypominająca kijankę (Erast Pietrowicz wiedział już, że nazywa się Emi Terada) – modlitewnie rozłożyły ręce, przy czym Emi ze zrozumieniem pokiwała swoją wymyślną koafiurą. Nie klęczała normalnie, jak wszyscy, ale tkwiła w specjalnym kojcu, w którym sługa usadowił ją przed odejściem.
Przewidując, że to zaledwie początek obszernego kazania, Fandorin postanowił skierować rozmowę na inny temat, interesujący go o wiele bardziej niż bogobojne rozważania.
– Na temat śmierci świętego pustelnika krążą najdziwniejsze pogłoski – powiedział. – S-słyszałem zupełnie niewiarygodne rzeczy…
Oblicze przeora rozpłynęło się w dobrodusznym uśmiechu – tak jak należało się spodziewać, Sōgen potraktował nietakt gaijina wyrozumiale. Uśmiech oznaczał: „Tak, tak, niektórzy cudzoziemcy potrafią opanować język japoński równie dobrze jak ten niebieskooki drągal, ale niepodobna ich nauczyć dobrych manier”.
– Tak, nasz spokojny przybytek został poddany ciężkiej próbie. Niektórzy nawet powiadają, że nad Świątynią Pomnożenia Cnót zawisła klątwa. Obawiamy się, że liczba pątników zmaleje. Chociaż, z drugiej strony, wielu przywabi zapewne aura tajemnicy. Świat Buddy niekiedy podobny jest do zalanej słońcem równiny, niekiedy zaś – do ciemnego lasu. – Odwróciwszy się do wdowy, wielebny powiedział miękko: – Wiem, moja córko, jak trudno ci mówić o tym straszliwym zdarzeniu, które zmieniło i ale twoje życie i okryło mrokiem nasze ciche ustronie. Słowa wszakże – to najlepszy środek przeciw rozpaczy, są tak powierzchowne i nieważkie, że oblekając w nie swój smutek, lżejszym czynisz brzemię przytłaczające twą duszę. Im częściej będziesz opowiadać tę straszną historię, tym szybciej twoja dusza odzyska utraconą harmonię. Uwierz mi, wiem, o czym mówię. To nic, te ja i Terada-san znamy wszystkie szczegóły, posłuchamy jeszcze raz.
Ramiona Satoko zadygotały, ale kobieta wzięła się w garść. Ukłoniła się przeorowi, potem Fandorinowi i zaczęła mówić równym głosem, milknąc tylko, kiedy musiała opanować wzruszenie. Słuchacze czekali cierpliwie i po chwili przerwy opowieść zaczynała toczyć się dalej.
Od czasu do czasu wdowa z roztargnieniem gładziła po głowie córeczkę, śpiącą słodko na tatami – zdawało się, że te dotknięcia dodają Satoko sił.
– Zapewne wiadomo panu, Fandorin-san, że mąż od dawna ze mną nie żył. Od czasu narodzin Akiko…
Tu głos opowiadającej załamał się i Erast Pietrowicz skorzystał z tej pauzy by lepiej przyjrzeć się dziewczynce.
Na ogół dzieci urodzone ze związku Europejczyka z Japonką są bardzo ładne, ale biedna Akiko nie miała tego szczęścia. Złemu losowi jakby mało było tego, że dziecko urodziło się kaleką – buzia dziewczynki stanowiła konglomerat najbrzydszych cech obu ras: krogulczy nos, małe podpuchnięte oczka, żółtawe, podobne do pakuł włosy. Asesor kolegialny westchnął i spojrzał w bok, ale tam siedziała okropna Emi, tak że musiał przenieść wzrok na rumianą twarz przeora, chłodzącego lśniącą nagą czaszkę małym wachlarzem.
– Mówił, że książę Siddhartha Gautama też odszedł od żony i swego pierworodnego, że łaknący oświecenia powinien się wyrzec swojej rodziny – mężnie podjęła swą opowieść Satoko. – Ale ja wiem, że w istocie chciał ukarać się za to, że Akiko urodziła się… urodziła się taka. W młodości przebył brzydką chorobę i uważał, że to są jej skutki. Ach, Fandorin-san – po raz pierwszy podniosła oczy na wicekonsula – pan go dawno nie widział. Bardzo się zmienił. Nie poznałby go pan. Nie pozostało w nim prawie nic ludzkiego.
– Meidan posunął się bardzo daleko na Szlachetnej Ośmiorakiej Ścieżce – podchwycił przeor. – Pokonał pierwszy stopień – Właściwego Poglądu, drugi – Właściwego Postanowienia, trzeci – Właściwego Słowa, czwarty – Właściwego Czynu, piąty – Właściwego Żywota, szósty – Właściwego Wysiłku i siódmy – Właściwej Uważności. Pozostał mu ostatni, ósmy – Właściwej Medytacji. Aby go pokonać, Meidan wzniósł w naszym ogrodzie pawilon i całymi dniami kontemplował Lotos, umieszczony w środku Księżycowej Tarczy, aby połączyć swoje kokoro z kokoro Kwiatu, albowiem jedynie wówczas…
– Wiem, co to jest m-medytacja przed wizerunkiem Kwiatu – przerwał mu Fandorin w obawie, że rozmowa zabrnie w ostępy ezoterycznego buddyzmu.
Sōgen znów się uśmiechnął, dobrotliwie skinął dyplomacie głową i tylko rozłożył pulchne rączki. Stojący za jego plecami mniszek wytrzeszczył oczy na wicekonsula.
Erast Pietrowicz skromnie opuścił wzrok. Przebywał w Kraju Wschodzącego Słońca już czwarty rok i w odróżnieniu od większości cudzoziemców z fascynacją zgłębiał tajemnice japońskiego świata, również te o wiele staranniej skrywane niż zwykła medytacja.
– Bardzo proszę, Satoko-san, niech pani kontynuuje – powiedział wicekonsul.
– Żyliśmy osobno. Mąż pozwalał mi się odwiedzać tylko raz w tygodniu. Zamienialiśmy kilka słów, potem przygotowywałam mu furo i podgrzewałam dzbanuszek sake – była to jedyna doczesna przyjemność, na jaką pozwalał sobie w niedzielne wieczory. Kiedy Meidan siedział w beczce z gorącą wodą, ja czekałam w ogrodzie – małżonek nie pozwalał mi przebywać w pobliżu siebie. Potem, dokładnie po godzinie, podawałam mu ręcznik, wylewałam wodę i rozstawaliśmy się do następnej niedzieli…
Satoko umilkła z nisko opuszczoną głową, a Fandorin pomyślał, że chyba tylko japońska żona zdolna jest do takiego poświęcenia, przy czym oczywiście ani razu się nie poskarżyła, nie pozwoliła sobie choćby spojrzeć z wyrzutem.
– Tak było również w ostatnią niedzielę. Napełniłam furo wodą, którą wcześniej przyniosłam ze studni, a potem podgrzałam. Pomogłam Meidanowi wejść, postawiłam obok dzbanuszek i wyszłam pospacerować po ogrodzie – tam, gdzie chowają mnichów i pustelników. To tuż obok miejsca spoczynku mojego męża… – Głos wdowy znów zadrżał, ale opowieść się nie urwała. – Na niebie świecił księżyc w pełni, tak że było zupełnie jasno. Nagle przy ogrodzeniu gaijińskiego cmentarza zobaczyłam wysoką postać w długiej czarnej szacie.
– Przy ogrodzeniu? – zapytał szybko Erast Pietrowicz. – Z tej strony czy z tamtej?
– Najpierw wydawało mi się, że człowiek stoi po stronie cmentarza gaijinów, ale potem postać wykonała dziwny ruch, jakby się wzdrygnęła, i od razu znalazła się bliżej, w klasztornym ogrodzie. Zobaczyłam, że to wędrowny mnich komuso – był w habicie, a na głowie miał tengai.
Tak nazywał się słomkowy kapelusz szczególnego kształtu, osłaniający twarz aż po podbródek, z otworami na oczy. Fandorin często widywał na ulicach Jokohamy tych pozbawionych twarzy pątników, zbierających jałmużnę dla swych przybytków.
– Było w nim coś dziwnego, nie od razu się zorientowałam, co właściwie – dopiero kiedy się zbliżył. Po pierwsze, był strasznie wysoki, nawet wyższy niż pan. Po drugie, szedł jakoś zbyt płynnie – jakby nie stąpał po ziemi, ale płynął nad nią lub się ślizgał. Nie mogłam się dokładnie przyjrzeć, bo nad trawą słała się nocna mgła, a zresztą nie uchodzi gapić się na nogi świętego człowieka. Wzięłam go za gościa świątyni. Pośpieszyłam mu naprzeciw, pokłoniłam się i spytałam, czy mogę mu w czymś usłużyć. Może zabłądził w ogrodzie albo nie może znaleźć wygódki, albo pragnie odpocząć na ławce nad Karpiowym Stawem. Mnich nie odpowiedział. Wyprostowałam się, powoli ogarnęłam wzrokiem jego postać i wtedy zobaczyłam… zobaczyłam, że on nie ma głowy. Przez rzadką słomkową plecionkę przezierała pustka. Bezpośrednio nad ramionami komuso migotała żółta tarcza księżyca. I wtedy wyciągnął do mnie rękę, i ujrzałam, że rękaw habitu też jest pusty – była w nim tylko czerń. A potem już nic nie widziałam, bowiem miłosierny Budda zesłał na mnie omdlenie. Ach, dlaczego demon nie wyssał mojej krwi? I tak byłam nieprzytomna, i niczego bym nie czuła!