– To dlatego, że był gaijinem, chociaż świętym pustelnikiem – docięła jej Emi. – Duszę miał niejapońską. W żadnym razie nie osiągnąłby oświecenia, do końca życia dreptałby na ósmym stopniu.
Po tej nietaktownej uwadze zapadła długa cisza. Przeor zmarszczył czoło, bezskutecznie próbując sobie przypomnieć jakiś zbawczy frazes. Służka wtulił głowę w ramiona. Satoko po prostu spuściła oczy.
– W-wielebny ojcze, czy mógłbym zobaczyć miejsce, w którym umarł Meidan? – zapytał Erast Pietrowicz.
– Oczywiście. Araki pana zaprowadzi. – Przeor skinął na młodego mnicha. – Wszystko panu pokaże i opowie. Poza tym to właśnie on pierwszy znalazł Meidana.
Asesor kolegialny i jego przewodnik przeszli przez wysypany białym piaskiem dziedziniec, minęli trzykondygnacyjną pagodę i znaleźli się w klasztornym ogrodzie, niezwykle dużym i cienistym.
– Dawniej ogród był jeszcze większy, ale musieliśmy oddać połowę pod cmentarz zamorskich barbarzyńców – powiedział Araki i natychmiast się poprawił, zaczerwieniony: – To jest, chciałem powiedzieć, czcigodnych cudzoziemców.
– A gdzie jest cela Meidana?
– Była za studnią, o, w tych zaroślach – pokazał mniszek. – Ale po tym, co się wydarzyło, ojciec Sōgen dokonał ceremonii oczyszczenia: spalił pawilon do cna, aby przepędzić z przeklętego miejsca złe duchy.
– Spalił? – zasępił się wicekonsul. – No, opowiadaj. Tylko to, co widziałeś na własne oczy. I bardzo proszę, nie pomijaj niczego, żadnych szczegółów.
Araki skinął głową i w skupieniu zmarszczył czoło.
– A więc tak. Obudziłem się o świcie i wyszedłem za potrzebą. Za małą potrzebą. Zawsze po trzeciej w nocy budzę się i wychodzę za małą potrzebą, nawet jeśli przed snem wypiłem tylko jedną filiżankę herbaty. Tak mam skonstruowany pęcherz. Pewnie mój pęcherz…
– Szczegółowo, ale nie aż tak – przerwał mu Fandorin. – A więc, obudziłeś się po trzeciej. Gdzie mieści się twoja sypialnia?
– Młodsi bracia śpią o tam. – Araki wskazał długi parterowy budynek. – Na końcu korytarza mamy własną wygódkę, ale o świcie zawsze wychodzę do ogrodu – wtedy jest taki cudny poranny mrok, pachną kwiaty i już zaczynają śpiewać ptaki…
– R-rozumiem. Dalej.
– W nocy budziłem się kilka razy, bo gdzieś blisko wyły i warczały psy. A kiedy wyszedłem do ogrodu, zobaczyłem, że o tam, koło rynsztoka, zebrała się cała sfora bezpańskich psów. Tłoczyły się, jazgotały. Nic takiego dotychczas się nie zdarzało. Poszedłem, żeby je odpędzić…
– W rynsztoku coś było? – zapytał szybko dyplomata.
– Nie wiem. Nie popatrzyłem. Ale chyba nic, inaczej bym zauważył.
– Dobrze, p-proszę dalej.
– Zamachnąłem się na psy swoim geta [1]. Chyba prawym – dodał Araki, najwyraźniej przypominając sobie szczegóły. – Wiecie, panie, jokohamskie kundle są bardzo tchórzliwe, łatwo je przepędzić. Ale te psy były dziwne. Nie uciekły, tylko rzuciły się na mnie, warcząc i szczekając, tak że nie na żarty się zląkłem i zacząłem uciekać – w kierunku celi Meidana. Psy zostały w tyle, a ja zatrzymałem się koło pawilonu, żeby nabrać tchu, i nagle zobaczyłem coś dziwnego. Pustelnik siedział w beczce z wodą. Wiedziałem, że w niedziele ojciec Meidan bierze furo w ogrodzie, obok swojej celi. Rozkoszuje się ciepłem, czystością, graniem cykad… Ale przecież nie do samego świtu! Meidan miał odrzuconą głowę, więc pomyślałem, że śpi. Pewnie go rozebrało w gorącej wodzie. Ale gdzie jego oku-san? Przecież nie mogła sobie pójść? Zbliżyłem się i zawołałem pustelnika. Potem z szacunkiem dotknąłem jego ramienia. Skóra była całkiem zimna, a woda w beczce w ogóle lodowata.
– Jesteś pewien?
– Tak, aż gwałtownie oderwałem rękę. Robiło się widno i spostrzegłem, że Meidan jest bardzo biały. Tacy biali nie bywają nawet gaijinowie! A potem zobaczyłem na jego szyi dwie czerwone plamki, o tutaj… – Służka wzdrygnął się i z obawą rozejrzał na boki. – Poczułem się nieswojo. Cofnąłem się i wpadłem na oku-san. Leżała w wysokiej trawie i była w czarnym kimonie, dlatego nie od razu ją zauważyłem. No i wtedy zacząłem krzyczeć, pobiegłem do pawilonu braci i poderwałem wszystkich na nogi… Dopiero później mi wyjaśniono, że Meidana zaatakował pająk-demon i wyssał z niego całą krew. Lekarz powiedział, że Jigumo nie zostawił w żyłach zmarłego ani jednej kropelki.
– Ani jednej? Coś takiego… A gdzie jest b-beczka, w której siedział Meidan? Chciałbym ją obejrzeć.
Mniszek spojrzał zdziwiony.
– Jak to gdzie? Ojciec przeor naturalnie kazał ją spalić. Czyż można było pozostawić w świętym przybytku taki nieczysty przedmiot?
– Miejsce zbrodni zadeptane, dowody zniszczone, świadków brak – zamruczał po rosyjsku wicekonsul i westchnął.
Araki odchrząknął i odezwał się nieśmiało:
– Gdybyście zechcieli, panie, wysłuchać mojej nic nieznaczącej opinii, to ojciec Meidan sam sobie winien. Jakże to tak, żeby gaijin postanowił zostać buddą? Nie dziwota, że Jigumo się na niego rozgniewał. Wy też, panie, wiecie zbyt wiele jak na cudzoziemca – nawet to, jak medytować przed wyobrażeniem Lotosu. Bezpieczniej dla was odejść stąd, i to im szybciej, tym lepiej. Jigumo jest gdzieś tutaj, wszystko widzi, wszystko słyszy…
– Dz-dzięki za dobrą radę. – Fandorin skłonił się lekko. Udał się na zgliszcza, pochodził po polanie. W pewnej chwili w zadumie zamruczał głośno, znowu po rosyjsku:
– Cóż za dziwny los. Urodzić się w Petersburgu, ukończyć wydział prawa, dosłużyć się radcy kolegialnego, a potem zostać Meidanem i napoić swoją krwią japońskiego demona…
Przykucnął, pogrzebał w ziemi. To samo zrobił nad rynsztokiem, ale tam spędził więcej czasu – jakieś trzy minuty. Wreszcie pokręcił głową i wstał.
– N-no dobrze, a teraz do przeora.
Przed wejściem do domu przeora kręcił się osiłek, którego bary służyły Emi Toradzie za środek lokomocji. Wicekonsul przypomniał sobie, jak brutalnie kaleka kobieta traktowała swego sługę. Nie marnowała dla niego słów: jeśli chciała skręcić w lewo, szarpała go za jedno ucho, jeśli w prawo – za drugie; kiedy chciała się zatrzymać, niecierpliwie tłukła go wachlarzem po głowie. Osiłek znosił to z pokorą. Gdy ostrożnie sadowił swą panią w pokoju Sōgena, niechcący zbyt mocno ścisnął ją wielkimi Lipskami. Mała złośnica błyskawicznie wbiła mu w nadgarstek drobne, ostre ząbki – i to tak, że pokazała się krew. Sługa jednak bez szemrania zniósł karę, rozpływając się w przeprosinach.
Mniszek Araki wszedł po schodach, a Fandorin zatrzymał się przy słudze.
– Jak się nazywasz?
– Kenkichi – grubym, tubalnym basem odrzekł osiłek.
Był o parę cali wyższy od Erasta Pietrowicza, to jest niezwykle wysoki jak na tubylca. Pierś jak beczka, szerokie ramiona, a ręce jak hołoble. Spod niskiego czoła spoglądały na gaijina senne, podpuchnięte oczka.
– Pewnie dobrze ci płacą za twoją nielekką służbę? – zagadnął Fandorin, z ciekawością przyglądając się olbrzymowi.
– Mam dach nad głową, jedzenie i dziesięć senów tygodniowo – zahuczał obojętnie Kenkichi.
– Tak mało? Ależ z twoją posturą mógłbyś znaleźć służbę o wiele lepiej płatną!
Sługa milczał.
– Pewnie przywykłeś do swojej pani? Jesteś do niej przywiązany? – drążył zaintrygowany konsul.
– Co?
– Chcę powiedzieć, że pewnie bardzo kochasz swoją p-panią?