Tymczasem asesor kolegialny nie miał się już gdzie cofnąć: plecami opierał się o drzewo, z prawej strony miał płot, z lewej – kolczaste krzewy.
Erast Pietrowicz jednak ani myślał się cofać. Przeciwnie, zrobił krok do przodu i potraktował inwalidę bynajmniej nie po dżentelmeńsku: z prawego rękawa kimona wyprysnął cienki stalowy łańcuszek z hakiem na końcu, owinął się wokół drewnianej nogi Sylwestra, szarpnięcie – i stróż runął na wznak. Fandorin przydepnął rękę, ściskającą nóż, a drugą nogą wymierzył niedoszłemu zabójcy kilka niezbyt silnych, ale celnych uderzeń, które odniosły dobroczynny skutek: wściekły kaleka przestał sypać przekleństwami i, jak piszą w starych romansach, spłynął nań błogosławiony spokój.
– Przyjacielu – powiedział łagodnie Erast Pietrowicz. – Mam do ciebie kilka p-pytań.
Dziesięć minut później nad bambusowym ogrodzeniem mignęła biała, migocząca srebrem postać – wicekonsul przesadził płot, dzielący cmentarz na dwie części, i znalazł się na terenie klasztoru.
Tam zachował się w sposób niezbyt zrozumiały, wręcz intrygujący.
Nadal wcale się nie kryjąc i jakby umyślnie wybierając miejsca najlepiej oświetlone księżycowym blaskiem, Erast Pietrowicz poszedł prosto do studni i odmierzył odległość, dzielącą klasztorne źródło wody od zgliszcz, pozostałych po celi Meidana.
Następnie dokładnie w ten sam sposób zmierzył dystans od pawilonu do rynsztoka i tam się zatrzymał: pogmerał patykiem w ziemi, nie wiadomo po co nasypał jej trochę do. woreczka. Z zadowoleniem przytaknął sam sobie głową.
Następnie wrócił do miejsca, w którym Jigumo uśmiercił swą nieszczęsną ofiarę, ale tam nic już nie zrobił, po prostu usiadł na trawie i zaczął na coś czekać, od czasu do czasu zerkając na kieszonkowy zegarek.
Upłynęło pięć minut, dziesięć, dwadzieścia. Minęła północ, oznajmiając się głuchymi uderzeniami kościelnego dzwonu, dobiegającymi z oddalonego krańca cudzoziemskiego cmentarza.
Na polanie kompletnie nic się nie działo. No, może poza jednym: wicekonsula zaczął morzyć sen. Kilka razy ziewnął, zasłaniając ręką usta. Głowa opadła mu na piersi. Erast Pietrowicz drgnął, przetarł oczy, ale po chwili znów się kiwnął – najwyraźniej nie mógł już zwalczyć senności. Broda znów dotknęła piersi i już się nie podniosła. Oddech asesora kolegialnego stał się głęboki i miarowy.
Gdzieś na drzewie zahukał głośno nocny ptak, ale Fandorin się nie zbudził. Nie obudził go też żuczek, który podjął ryzykowną wspinaczkę z kołnierza kimona na energicznie zarysowany podbródek, a stamtąd na policzek i wysokie czoło Erasta Pietrowicza.
Kiedy jednak w pobliskich zaroślach coś zachrzęściło, całkiem niegłośno – wicekonsul natychmiast się ocknął. Zerwał się, kilkoma susami dopadł krzaków. Rozchylił gałązki i osłupiał.
Na konarze starej koślawej jabłoni wisiała pleciona torba, w której, kołysząc się lekko, siedziała Emi Terada i patrzyła na asesora kolegialnego szeroko otwartymi, migoczącymi oczami.
Na ten złowieszczy widok Fandorin, człek bynajmniej nielękliwy, aż się wzdrygnął.
– To pani?! – wykrzyknął. – Pani?!
Karlica nie odpowiedziała, tylko gniewnie wyszczerzyła białe ząbki.
Asesor kolegialny zrobił krok naprzód i wyciągnął rękę, żeby zdjąć koszyk z gałęzi, ale nie zdążył – z góry spadł mu na głowę potworny cios i Erast Pietrowicz runął bez zmysłów na trawę.
Ocknął się od ćmiącego bólu w ciemieniu, który jednocześnie miał w sobie coś dziwnie przyjemnego. Jeszcze nie otwierając oczu fandorin spróbował przeanalizować naturę owego dziwnego doznania – i zrozumiał. Ból łagodziły i kompensowały dwie rzeczy: chłód i ciepło. Przy czym chłód otulał samo źródło bólu, co go koiło, a ciepło płynęło z dołu, od karku i szyi.
I dopiero w następnej chwili, rozkleiwszy ciężkie powieki, asesor kolegialny zorientował się, że leży na trawie, w tym miejscu, gdzie upadł. Jego głowa spoczywała na kolanach siedzącej Satoko i była obwiązana chłodną, mokrą tkaniną. Ostrożnie dotknąwszy ciemienia, wicekonsul wymacał tam spory guz i wreszcie wszystko sobie przypomniał.
„Co mi się stało?” – chciał zapytać, ale wdowa po Meidanie pierwsza przerwała milczenie.
– Nie mogłam spać. Znowu. W ogóle nie sypiam, każdej nocy ciągnie mnie do tego przeklętego miejsca. No więc przyszłam. Zobaczyłam na trawie coś białego. Najpierw pomyślałam, że wrócił mój mąż. Ale to był pan. Co się panu stało? Zaatakował pana Jigumo?
Zrozumiawszy, że Satoko nie odpowie na jego pytanie, Erast Pietrowicz usiadł, a potem podniósł się na nogi. Powoli przychodził do siebie. Stłuczenie, ale chyba nie wstrząs mózgu, postawił sam sobie diagnozę i przestał myśleć o guzie. Wicekonsul miał twardą czaszkę.
Podszedł do jabłoni, na której wcześniej wisiała torba z Emi Teradą, i uważnie obejrzał konar, ale nie znalazł żadnych śladów. Gałąź była potężna, pokryta grubą korą. Ani zadrapania, ani przygniecionych liści.
– Pani obwiązała mi głowę… – powiedział, wróciwszy do Satoko. – Jakie to dziwne…
– Co jest dziwne?
– Wszystko. Wszystko tu jest dziwne. Oczywiście nie ma w tym nic niesamowitego, ale jakież to japońskie…
– Nic niesamowitego? – powtórzyła Satoko.
Fandorin usiadł naprzeciw niej na trawie i powiedział konfidencjonalnie, jak do dobrej znajomej, którą zresztą wdowa po jego byłym koledze rzeczywiście była:
– Psy nad rynsztokiem. To raz. Lodowata woda w beczce. To dwa.
– Co to znaczy? – Satoko w napięciu ściągnęła brwi.
– Mnicha Arakiego zastanowiło dziwne zachowanie b-bezpańskich psów, które zgromadziły się nad rynsztokiem i były bardzo pobudzone. Od razu powziąłem podejrzenie, że tam właśnie zlano krew zabitego. Jestem pewien, że analiza gruntu to potwierdzi. – Erast Pietrowicz wyjął z szerokiego rękawa mały woreczek. – A jeśli tak, to znaczy że nie było żadnego demona. I druga sprawa: Araki powiedział, że woda w beczce była lodowata. Wyszedł do ogrodu o świcie, czyli mniej więcej w cztery godziny po śmierci Meidana. Przez ten czas woda by tak bardzo nie ostygła. A każdym razie nie byłaby lodowata – jest lato, noce są ciepłe. Ktoś wypuścił z Meidana całą krew, potem wyczerpał zmętniała wodę i wylał ją do rynsztoka, a następnie przyniósł ze studni świeżą, zimną. Pozostawało mi tylko wykryć, kto to zrobił.
– Ten, kto pana uderzył? – Satoko wskazała na obwiązaną głowę wicekonsula. – Ale przecież pan tego człowieka nie widział.
Fandorin wzruszył ramionami.
– Nie widziałem, ale nietrudno się domyślić. Na tym drzewie w czymś w rodzaju kołyski wisiała pani Terada. Byłem zbyt oszołomiony tym dz-dziwacznym widokiem, inaczej bowiem od razu bym się zorientował, że jej wierny tragarz Kenkichi musi być gdzieś w pobliżu. Poza tym to jedyny człowiek, który mógł zadać mi cios z góry – ten dryblas jest wyższy ode mnie.
– Terada-san? – wykrzyknęła Satoko. – Więc to ona uśmierciła mojego męża?
– Ależ skąd. Maleńka Emi jest po prostu zbyt ciekawska. Słysząc, że zamierzam w nocy urządzić łowy na Jigumo, zawczasu zajęła wygodne miejsce w loży pierwszego p-piętra. Kenkichi zaś rzucił się na mnie, myśląc, że chcę wyrządzić krzywdę jego ubóstwianej pani. Nie, Terada-san nie ma z tym nic wspólnego. Chociaż to wyjątkowo antypatyczna osóbka. Rozpieszczona, kapryśna, a i patrzeć na nią, szczerze mówiąc, to średnia przyjemność. Nie rozumiem, dlaczego pani się z nią przyjaźni?
– Powiem panu – odrzekła Satoko, spuszczając głowę. – Kiedy patrzę na Teradę-san, robi mi się lżej… Moja Akiko przestaje mi się wydawać najbardziej nieszczęsną istotą na świecie… Ale skoro to nie była Terada-san, to kto?