– To właśnie próbowałem ustalić. W tym celu należało p-przesłuchać stróża Cmentarza Cudzoziemskiego. Sądząc z jego zapuchniętej twarzy i nerwowego tiku, osobnik ten zapewne cierpi na bezsenność. Poza tym, jak wywnioskowałem z krótkiej z nim rozmowy, mister Sylwester żywi niezdrowe zainteresowanie sąsiednią posesją. Człowiek ów ma trudny charakter i wątpliwe, czy zechciałby odpowiedzieć na moje pytania, toteż zmuszony byłem urządzić maleńką demonstrację. A raczej p-prowokację. Nie chcę pani zanudzać szczegółami, są nieistotne. Ważne, że człowiek ten w pełni zaspokoił moją ciekawość. Przypuszczenia się potwierdziły. Tak, to on tydzień temu wytrząsnął na progu celi Meidana wiadro nieczystości. Sylwester jest półobłąkany. Ten były marynarz ma idée fixe – wypędzić z cmentarnego wzgórza „bałwochwalców”. Trzynaście lat temu, w czasie zamieszek, napadli na niego roninowie. Ocalał tylko dzięki temu, że zdążył się wdrapać po rynnie, ale ostra klinga ucięła mu nogę. Od tej pory fanatycznie nienawidzi Japończyków i ich „pogańskiej” religii.
– Ach, teraz wszystko rozumiem! – Satoko zakryła usta dłonią. – Mój mąż był dla tego człowieka zdrajcą. Najpierw stróż próbował wykurzyć go z ogrodu, a kiedy się nie udało, uśmiercił, wykorzystując japońską legendę! Myślał, że mnisi się wystraszą i klasztor opustoszeje! Z łatwością mógł udać demona! Wystarczyło, że okrył się habitem, a na nim umocował pleciony tengai. Dlatego przeświecał przez niego księżyc! A poruszał się tak dziwnie, bo ma drewnianą nogę!
Fandorin wysłuchał przypuszczeń wdowy i pokręcił głową.
– Nie, to się nie k-klei. Skąd prosty marynarz miałby znać japońskie legendy? Nawet języka nie chciał się nauczyć. Nie, Sylwester nie jest zabójcą. Ale, tak jak przypuszczałem, widział zabójcę, i to dwukrotnie. Dokuczała mu bezsenność, kilka razy wychodził ze stróżówki, żeby wypalić fajkę, a zabójca potrzebował sporo czasu na realizację swojego p-planu. Poza tym, jak pani pamięta, noc była równie księżycowa jak dzisiejsza.
– Kogo więc widział? – spytała Satoko, nie podnosząc oczu.
– Panią – równie cicho odparł Fandorin. – A kogóż by? Najpierw Sylwester widział, jak kobieta w czarnym kimonie nosiła wiadra do rynsztoka. A kiedy wyszedł drugi raz, niedługo przed świtem, nosiła wodę ze studni do pawilonu. Wiedziałem, że Meidana mogła zabić tylko pani. Ale potrzebowałem potwierdzenia.
– Wiedział pan? – powtórzyła Satoko, nadal nie patrząc na młodego człowieka. – Skąd?
– Nie wierzę w z-zjawy i nie przekonała mnie pani opowieść o bezgłowym mnichu. To raz. Pani z łatwością mogła urzeczywistnić swój zamiar: najpierw napoić męża ziołami nasennymi, domieszanymi do sake, potem przekłuć mu arterię, a na koniec tylko zmienić wodę w beczce. Kiedy chełpiłem się przed przeorem, że jeszcze dzisiejszej nocy schwytam demona, moje słowa były adresowane do pani. Pani powinna była wiedzieć, że nie rzucam słów na wiatr, i skoro mówię tak pewnie, znaczy to, że wykryłem jakieś poszlaki. Nie miałem wątpliwości, że zjawi się pani w ogrodzie, żeby mnie śledzić… Byłem gotów na spotkanie, ale przeszkodziła mi Emi. To przecież ona podsunęła pani pomysł, żeby upozorować napaść Jigumo – kiedy po incydencie z nieczystościami zaczęła krzyczeć o grożącym Meidanowi niebezpieczeństwie?
Odpowiedzi nie było. Przedziałek na opuszczonej głowie Satoko wydawał się nienaturalnie biały. Fandorin pochylił się, żeby mu się lepiej przyjrzeć, i zobaczył, że włosy są farbowane – przy skórze były zupełnie siwe.
– Dwie sprawy jednak pozostały dla mnie z-zagadką – podjął wicekonsul po chwili milczenia. – Dlaczego pani mnie nie zabiła, kiedy leżałem ogłuszony i bezbronny? Cóż by pani szkodziło leszcze raz upozorować atak demona? I druga sprawa: dlaczego zabiła pani męża?
Wiedząc, jak twardy charakter mają kobiety pokroju Satoko, Erast Pietrowicz i tym razem nie czekał na odpowiedź. I się pomylił.
– Nie zabiłam pana, bo nie zrobił mi pan nic złego, pan jedynie spełniał swój obowiązek wobec dawnego przyjaciela – przemówiła wdowa zdławionym głosem. Najpierw powoli, urywanie potem coraz szybciej i szybciej. – Nie, nieprawda… Chciałam przekłuć panu gardło szpilką do włosów. Już podnosiłam rękę. Ale nie mogłam. Nie było we mnie nienawiści… Okazałam się zbyt słaba i zapłacić za to przyjdzie mojej córeczce. Jednak nie potrafiłam jej obronić.
– Nie rozumiem pani. – Fandorin ściągnął brwi. – Co ma z tym wspólnego Akiko?
– On chciał nas rozdzielić. – Satoko poderwała głowę. W jej oczach płonął suchy, nienawistny blask. – Powiedział: „Nie ma po co jej tu trzymać. W Hongkongu jest przytułek dla kalekich dzieci. Wyślemy ją tam i nie będzie dłużej stać między nami. Nie zostanę buddą, zrozumiałem to. Wrócę do ciebie i spróbujemy zacząć od nowa”. Błagałam go, żeby się zlitował, płakałam, ale on był nieugięty. „Nic nie rozumiesz – powiedział. – Tak będzie lepiej dla wszystkich. Za tydzień przypływa statek z Hongkongu, na pokładzie będzie mniszka z przytułku”. Zrozumiałam: oto człowiek, który chciał, ale nie mógł zostać buddą, staje się diabłem. Moja Akiko nie jest potrzebna nikomu na całym świecie prócz mnie. Jest skazana. Wśród obcych ludzi zginie. I wtedy powiedziałam sobie, że muszę zabić Meidana. Ale zabić tak, by nikt mnie nie oskarżył, bo inaczej odbiorą mi córeczkę… Zrobiłam to, co zaplanowałam, i upadłam, i straciłam przytomność, i pewnie bym umarła, ale biegły lekarz przywrócił mi życie. Wszystko na próżno. Zabrakło mi sił, by wbić panu w gardło żelazną szpilkę, i teraz zamkną mnie w więzieniu, a moja córka umrze w przytułku…
– No i co, Erast, złapałeś Pająka Śmierci? – zapytał konsul Weber, spotkawszy się ze swoim zastępcą przy table d’hôte (obaj panowie byli kawalerami i zazwyczaj jadali śniadania w hotelu Grand, w sąsiedztwie konsulatu).
Trochę blady po bezsennej nocy Fandorin uśmiechnął się z zakłopotaniem.
– Niestety, Karłusza. Miałeś rację: na próżno sterczałem całą noc na tym cholernym cmentarzu. I wyszedłem na skończonego b-bałwana.
– Czyli sto dolarów jest moje. Na przyszłość słuchaj rad przełożonych – rzekł konsul, wkładając do ust płatek rostbefu.
TABLE-TALK
Po kawie i likierach zaczęto rozmawiać o różnych tajemniczych sprawach. Pani domu, Lidia Nikołajewna Odincowa, umyślnie nie patrząc w stronę nowego gościa, najmodniejszego mężczyzny sezonu, powiedziała:
– Cała Moskwa mówi, że biednego Sobolewa podobno otruł Bismarck. Czy opinia publiczna nigdy nie pozna przyczyn tej strasznej tragedii?
Gość, którym Lidia Nikołajewna raczyła dzisiaj bywalców swego salonu, nazywał się Erast Pietrowicz Fandorin. Był oszałamiająco przystojny, owiany aurą tajemniczości, a w dodatku nieżonaty. Aby ściągnąć Erasta Pietrowicza do swego domu, gospodyni musiała przeprowadzić skomplikowaną, wielostopniową intrygę, a w takich intrygach była niezrównaną mistrzynią.
Słowa Lidii Nikołajewny skierowane były do Archipa Hiacyntowicza Mustafina, przyjaciela domu od dawien dawna. Mustafin, człowiek subtelnego umysłu, natychmiast zrozumiał intencję gospodyni i odezwał się, zerkając spod zaczerwienionych bezrzęsych powiek na młodego asesora kolegialnego:
– A ja słyszałem, że naszego Białego Generała zgubiła fatalna namiętność.
Wszyscy obecni wstrzymali oddech, jako że Erast Pietrowicz, od niedawna urzędnik do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze, był, jak powiadamo, osobiście zaangażowany w śledztwo w sprawie okoliczności śmierci wybitnego dowódcy. Gości czekało jednak rozczarowanie: piękny brunet uprzejmie wysłuchał Archipa Hiacyntowicza, zachowując się tak, jakby z całą tą historią nie miał nic wspólnego.