— Zachować ciszę — polecił.
Jeden z Papillonów znalazł się dokładnie przed nimi i otwierał coraz szerzej pysk, jakby miał zamiar zionąć ogniem, którego nie potrafił wzniecić; Laurence z dziwnym rozbawieniem obserwował wygłupy smoka. Temeraire nie mógł ryknąć, bo z przodu były Messoria i Lily, ale nawet nie próbował się uchylić; wyciągnął tylko łapy przed siebie, a kiedy obie formacje zmieszały się ze sobą, on i Papillon wpadli na siebie z siłą, która wstrząsnęła członkami ich załóg.
Laurence chwycił się uprzęży i ponownie stanął na nogi.
— Złap się, Allen — powiedział, wyciągając rękę. Chłopak wisiał na paskach uprzęży, przebierając gwałtownie rękami i nogami niczym przewrócony na grzbiet żółw. Allen złapał jego dłoń i zdołał wciągnąć się na grzbiet, bladozielony na twarzy. Podobnie jak pozostali obserwatorzy, był nowym chorążym w załodze, zaledwie dwunastoletnim chłopcem, który jeszcze się nie nauczył, jak się zachowywać na smoku w czasie bitwy.
Temeraire gryzł i ciął pazurami, bijąc wściekle skrzydłami, gdy próbował przytrzymać Papillona. Francuski smok był lżejszy i wyraźnie zależało mu tylko na tym, żeby się uwolnić i wrócić do swojej formacji.
— Utrzymaj pozycję — krzyknął Laurence, bo na razie ważniejsze było pozostawanie w szyku.
Temeraire niechętnie puścił Papillona i wyrównał lot.
Z dołu dobiegł huk pierwszej salwy: strzelano z dział dziobowych brytyjskich okrętów, w nadziei, że uda się zniszczyć omasztowanie niektórych z francuskich statków handlowych. Szanse były niewielkie, ale kanonada wprawiała marynarzy w bitewny nastrój. Za jego plecami strzelcy z brzękiem i szczękiem ponownie załadowali broń; uprząż w zasięgu wzroku wciąż była cała; żadnego śladu krwi, a Temeraire leciał równo. Nie było czasu pytać go, jak się czuje, bo właśnie atakowali, Lily ponownie prowadziła ich prosto na formację wroga.
Tym razem Francuzi nie stawili oporu: zamiast tego smoki się rozpierzchły. Laurence początkowo pomyślał, że chaotycznie, lecz zaraz zauważył, że było to celowe przegrupowanie. Cztery mniejsze smoki pomknęły do góry, pozostałe zaś opadły o jakieś sto stóp; w dalszym ciągu trudno było wypatrzyć Accendare wśród wabików.
Pozbawionej celu formacji groził teraz atak z góry: na grzbiecie Lily pojawił się sygnał „nawiązać bezpośrednią walkę”, co oznaczało, że mogą się rozdzielić i walczyć indywidualnie. Temeraire potrafił odczytywać sygnały flagowe równie dobrze jak każdy sygnalista, tak więc od razu zanurkował na krwawiącego już smoka wabika, pragnąc dokończyć rozpoczęte dzieło.
— Nie, Temeraire — zawołał Laurence, który zamierzał go skierować ku samej Accendare, lecz było za późno: zbliżały się do nich dwa smoki powszechnej rasy Pecheur-Raye.
— Przygotować się do odparcia abordażu — zawołał za jego plecami porucznik Ferris, dowódca topmanów. Dwaj najpotężniejsi skrzydłowi zajęli pozycje tuż za Laurence’em; spojrzał na nich przez ramię, zaciskając usta: wciąż go drażniło to, że jest osłaniany, bo wyglądało to tak, jakby się chował tchórzliwie za plecami innych, ale każdy smok odmówi dalszej walki, jeśli ktoś przyłoży szpadę do gardła jego kapitana, więc trzeba było się z tym pogodzić.
Temeraire zadowolił się przejechaniem pazurami przez barki uciekającego smoka wabika i skręcił gwałtownie, niemal wykonując zwrot w miejscu. Dwa atakujące smoki minęły go i musiały zawrócić, co dało mu cenną minutę. Laurence spojrzał na pole walki: szybkie lekkie smoki próbowały odpędzić smoki angielskie, lecz te większe ponownie zbiły się w gromadę i dotrzymywały kroku konwojowi.
Kątem oka dostrzegł błysk; chwilę później nadleciał ze świstem granat wypełniony pieprzem, wystrzelony z pokładu francuskiego statku. Smok z ich formacji, Immortalis, opadł trochę za nisko w pościgu za wrogiem. Na szczęście źle wycelowali: pocisk uderzył w jego bark zamiast w pysk i większość pieprzu opadła do morza, nie czyniąc mu szkody; ale nawet ta pozostała część zdołała przyprawić go o atak kichania, przez co został dziesięć długości za innymi.
— Digby, zmierz tę wysokość — rozkazał Laurence; do obowiązków przedniego obserwatora ze sterburty należało ostrzegać załogę, że znaleźli się w zasięgu dział.
Digby wziął mały pocisk armatni przywiązany do linki pomiarowej i spuścił go w dół, obok ramienia Temeraire’a. Cienki jedwabny sznur rozwijał się między jego palcami, odsłaniając kolejne węzły, odmierzające po pięćdziesiąt jardów.
— Sześć na znaku, siedemnaście przy wodzie — oznajmił, licząc od wysokości Immortalisa, i odciął linkę. — Zasięg dział: pięćset pięćdziesiąt jardów, sir. — Już wsuwał linkę w otwory kolejnego pocisku, aby być gotowym na kolejny ewentualny pomiar.
Mniejszy zasięg od przeciętnego. Czy artylerzyści ukrywali prawdziwe możliwości dział, aby zwabić groźniejsze smoki, czy to wiatr zniósł pocisk?
— Temeraire, utrzymuj wysokość sześciuset jardów — zawołał Laurence; lepiej zachować ostrożność.
— Sir, sygnał od smoka prowadzącego: „Dołączyć z lewej do Maksimusa” — oznajmił Turner.
Na razie nie mogli się dostać do niego: oba Pecheury próbowały oskrzydlić Temeraire’a i dokonać abordażu, choć leciały nieco dziwnie, nie w linii prostej.
— Co oni kombinują? — zapytał Martin, a odpowiedź na to pytanie błyskawicznie pojawiła się w umyśle Laurence’a.
— Boją się jego ryku — odparł Laurence na tyle głośno, by go usłyszał Temeraire.
Temeraire prychnął pogardliwie, po czym zatrzymał się niespodziewanie w powietrzu i obrócił z podniesioną krezą w stronę napastników: mniejsze smoki, wyraźnie przestraszone taką manifestacją, instynktownie się wycofały.
— Ha! — Temeraire wisiał w powietrzu, zadowolony, że inni tak bardzo się go obawiają; Laurence musiał pociągnąć za uprząż, aby zwrócić jego uwagę na sygnał. — Och, widzę! — powiedział Temeraire i pomknął przed siebie, by zająć pozycję na lewej flance Maksimusa; Lily już leciała po jego prawej stronie.
Zamiary Harcourt były oczywiste.
— Padnij — rozkazał Laurence i sam przywarł do grzbietu Temeraire’a.
Gdy trzy smoki były już na pozycjach, Berkley polecił Maksimusowi ruszyć z najwyższą prędkością na gromadę francuskich smoków.
Temeraire gromadził powietrze w płucach, strosząc krezę; pędzili tak szybko, że wiatr wyciskał łzy z oczu, lecz Laurence zdołał zobaczyć, że Lily także odchyla łeb do tyłu, przygotowując się do użycia jadu. Maksimus opuścił łeb i runął na francuskie smoki, roztrącając je swoją ogromną masą: smoki odpadały na boki, gdzie z kolei trafiły na ryk Temeraire’a i żrący kwas Lily.
Rozległy się przeraźliwe wrzaski. Pierwsi martwi członkowie załóg zostali odcięci od uprzęży i spadli do morza bezwładni jak szmaciane lalki. Francuskie smoki już tylko nieznacznie posuwały się do przodu, bo większość z nich pierzchała w panice na wszystkie strony, tym razem nie dbając o zachowanie porządku. Maksimusowi i towarzyszom udało się przedrzeć: francuski oddział się rozproszył i teraz Accendare osłaniał tylko Petit Chevalier, trochę większy niż Temeraire, oraz jeden ze smoków wabików.
Zwolnili; Maksimus dyszał ciężko, starając się utrzymać odpowiednią wysokość. Harcourt, machając energicznie do Laurence’a z grzbietu Lily, krzyknęła ochrypłym głosem przez tubę, chociaż jej sygnalista przekazywał właśnie ten sam rozkaz:
— Leć za nią.
Laurence dotknął karku Temeraire’a, dając mu znak, by ruszał. Lily po raz kolejny strzyknęła kwasem i dwa osłaniające smoki się cofnęły, tak że Temeraire mógł przemknąć między nimi.