— Ah, voici un joli gâchis — rzucił zrozpaczony porucznik i podjął ostatnią mężną próbę, mocno napierając na rękojeść Laurence’a własnym ostrzem i używając jego długości jako dźwigni: zdołał wytrącić broń z dłoni Laurence’a gwałtownym ruchem, lecz w tej samej chwili zachwiał się, zaskoczony, a z jego nosa popłynęła krew. Nieprzytomny opadł w ramiona Laurence’a. Za nim stał na drżących nogach młody Digby, trzymając linkę pomiarową z pociskiem; przekradł się ze stanowiska obserwatora na barku Temeraire’a i uderzył Francuza w głowę.
— Dobra robota — powiedział Laurence, gdy już się zorientował, co się stało.
Chłopak uśmiechnął się z dumą.
— Panie Martin, proszę ściągnąć tego człowieka na dół i opatrzyć. Laurence przekazał skrzydłowemu bezwładnego Francuza. — Walczył jak lew.
— Dobrze, sir.
Martin dalej poruszał ustami, mówił coś jeszcze, ale zagłuszył go jakiś ryk płynący z góry. To była ostatnia rzecz, jaką usłyszał Laurence.
Niski, groźny pomruk Temeraire’a, bardzo bliski, przebił się do jego świadomości. Laurence spróbował się poruszyć, rozejrzeć, lecz światło zakłuło go boleśnie w oczy, a noga odmówiła posłuszeństwa. Przesunął dłonią po omacku wzdłuż uda i stwierdził, że jest zaplątana w rzemienie uprzęży, a potem trafił na strużkę krwi w miejscu, gdzie sprzączka rozerwała spodnie i wbiła się w jego ciało.
Przez chwilę myślał, że zostali wzięci do niewoli, ale słyszał tylko ludzi mówiących po angielsku, a potem rozpoznał krzyczącego coś Barhama oraz Granby’ego, który oznajmił z wściekłością:
— Nie, sir, ani kroku dalej, do diabła. Temeraire, jeśli oni się ruszą, możesz ich rozdeptać.
Laurence spróbował usiąść i nagle ktoś ochoczo mu w tym pomógł.
— Spokojnie, sir, wszystko w porządku?
Młody Digby wcisnął mu w dłonie wilgotny bukłak. Laurence zwilżył usta, lecz nie przełknął wody, bo żołądek mu się skręcał.
— Pomóż mi podnieść się na nogi — rzucił ochrypłym głosem i spróbował choć trochę otworzyć oczy.
— Nie, sir, to niemożliwe — szepnął przejęty Digby. — Otrzymał pan paskudny cios w głowę, a ci żołnierze przyszli pana aresztować. Granby powiedział, żeby trzymać pana w ukryciu i czekać na admirała.
Leżał na twardej ziemi polany, osłonięty przednią łapą Temeraire’a, a z obu jego stron klęczeli Digby i Allen, obserwatorzy. Z łapy Temeraire’a płynęły strużki ciemnej krwi, wsiąkając w ziemię.
— Jest ranny — powiedział ostro Laurence, ponownie próbując się podnieść.
— Pan Keynes poszedł po bandaże, sir. Pecheur przejechał Temeraire’a po barku, ale to tylko zadrapanie — powiedział Digby, powstrzymując go; udało mu się to, ponieważ Laurence nie mógł nawet zgiąć wywichniętej nogi, a tym bardziej stanąć na niej. — Nie wolno panu wstawać, sir, Baylesworth sprowadza już nosze.
— Dość tego, pomóż mi się podnieść — rzucił stanowczo Laurence.
Lenton zapewne nie zjawi się prędko, tak od razu po bitwie, a Laurence nie miał zamiaru leżeć i czekać, aż sprawy jeszcze bardziej się pogorszą. Polecił Digby’emu i Allenowi, żeby mu pomogli wstać, i wyszedł z ukrycia, opierając się ciężko na obu chorążych.
Ujrzał Barhama w towarzystwie tuzina żołnierzy piechoty morskiej. Nie byli to niedoświadczeni chłopcy z eskorty w Londynie, lecz zahartowani weterani, starsi żołnierze, którzy przyciągnęli działo pieprzowe, nieduże, z krótką lufą, lecz z takiej odległości lepsze nie było potrzebne. Barham, niemal purpurowy na twarzy, sprzeczał się z Granbym na skraju polany; zmrużył oczy na widok Laurence’a.
— A, jesteś pan. Myślał pan, że może się tam ukrywać jak tchórz? Niech pan natychmiast odprawi to zwierzę. Sierżancie, brać go.
— Nie zbliżajcie się do Laurence’a — warknął Temeraire, zanim Laurence zdążył coś powiedzieć, i uniósł zakończoną pazurami łapę. Wyglądał naprawdę przerażająco, naznaczony strużkami krwi spływającej z barków i z krezą postawioną sztywno wokół głowy.
Żołnierze drgnęli nieznacznie, lecz sierżant beznamiętnie powiedział:
— Kapralu, załadować działo.
I dał pozostałym znak, żeby unieśli karabiny. Zaniepokojony Laurence zawołał ochrypłym głosem:
— Temeraire, stój. Na miłość boską, spokojnie.
Jednak nie zdało się to na nic, bo Temeraire był strasznie rozgniewany i nic do niego nie docierało. Nawet jeśli ogień karabinowy nie wyrządziłby mu większej krzywdy, to pieprzowy pocisk z pewnością by go oślepił i jeszcze bardziej rozwścieczył, doprowadzając prawdopodobnie do niekontrolowanego ataku szału niebezpiecznego zarówno dla niego samego, jak i dla innych.
Drzewa od zachodu zatrzęsły się nagle i z listowia wynurzył się ogromny łeb i barki Maksimusa; smok odchylił się i ziewnął szeroko, ukazując rzędy zębów, a następnie cały się otrząsnął.
— Bitwa się nie skończyła? Co to za hałas?
— Ty tam! — krzyknął Barham do ogromnego Regal Coppera i wskazał Temeraire’a. — Powstrzymaj tego smoka!
Podobnie jak wszystkie Regal Coppery, Maksimus był dalekowidzem, więc żeby zobaczyć dokładnie, co się dzieje na polanie, musiał się wspiąć na tylne łapy i zwiększyć odległość. Teraz był dwukrotnie cięższy od Temeraire’a i o dwadzieścia stóp dłuższy; jego skrzydła, częściowo rozłożone dla zachowania równowagi, rzuciły długi cień i zabarwiły się na czerwono w świecącym z tyłu słońcu, tak że żyłki wystąpiły na półprzezroczystej skórze.
Wisząc nad nimi, odchylił łeb i spojrzał na polanę.
— Dlaczego trzeba cię powstrzymywać? — zapytał Temeraire’a, bardzo zaciekawiony.
— Nie trzeba mnie powstrzymywać! — odparł Temeraire, niemalże zionąc wściekłością i potrząsając krezą; krew bardziej obficie buchnęła z ran na jego barkach. — Ci ludzie chcą mi odebrać Laurence’a, wsadzić go do więzienia i powiesić. Nigdy na to nie pozwolę i nie obchodzi mnie, że Laurence mówi, żebym cię nie rozdeptał — zwrócił się z gniewem do lorda Barhama.
— Dobry Boże — szepnął przestraszony Laurence.
Dopiero teraz uświadomił sobie, czego tak naprawdę się boi Temeraire. Jego podopieczny był już raz świadkiem aresztowania. Pojmany mężczyzna został uznany za zdrajcę i szybko stracony na oczach jego własnego smoka. Po tym doświadczeniu Temeraire i jego młodzi towarzysze z kryjówki przez wiele dni byli przygnębieni. Nic dziwnego, że teraz wpadł w panikę.
Granby wykorzystał to, że Maksimus nieświadomie przyciągnął uwagę zgromadzonych, i odruchowo dał znak pozostałym oficerom z załogi Temeraire’a: dołączyli do niego Ferris i Evans, a potem Riggs ze swoimi strzelcami, i wszyscy ustawili się w obronnym półkolu z pistoletami i karabinami w dłoniach. Blefowali, ponieważ nie nabili broni po bitwie, ale nie umniejszało to wagi ich zachowania. Laurence z niepokojem przymknął oczy. Z powodu jawnej niesubordynacji Granby i załoga wpakowali się właśnie po uszy w kłopoty; wszystko to coraz bardziej przypominało prawdziwy bunt.
Wycelowane w nich lufy nie drgnęły, a żołnierze kończyli pospiesznie ładować działko, ubijając przybitką pieprzowy pocisk.
— Cel! — odezwał się kapral.
Laurence nie wiedział, co robić. Jeśli każe Temeraire’owi unieszkodliwić działko, zaatakują towarzyszy broni, żołnierzy, którzy tylko wykonują rozkazy: rzecz niewybaczalna, nawet w sferze zamiarów, i tylko trochę mniej nieprawdopodobna niż bierne przyglądanie się atakowi na Temeraire’a albo jego ludzi.
— Co wy tu, do diabła, wyrabiacie?