— Wybacz, że nie daję ci więcej czasu na rekonwalescencję, ale w końcu na pokładzie okrętu będziesz mógł tylko odpoczywać. Barham obiecał im, że Allegiance wypłynie za tydzień, ale z tego, co wiem, mogą być problemy ze znalezieniem kapitana do tego czasu.
— Myślałem, że Cartwright ma objąć dowództwo — rzekł Laurence, wytężając pamięć.
Wciąż czytał „Naval Chronicle” i śledził nowe przydziały, a nazwisko Cartwrighta utkwiło mu w głowie, ponieważ wiele lat temu służyli razem na pokładzie Goliatha.
— Owszem, takie były plany, kiedy Allegiance miał płynąć do Halifaksu; najwyraźniej budują tam dla niego inny okręt. Nie mogą jednak czekać, aż wróci z dwurocznego rejsu do Chin — powiedział Lenton. — Tak czy inaczej, znajdą kogoś, więc musisz być gotowy.
— Może pan być tego pewien, sir — powiedział Laurence. — Wkrótce stanę na nogi.
Jego optymizm był chyba bezpodstawny. Po wyjściu Lentona Laurence spróbował napisać list i stwierdził, że uniemożliwia mu to dokuczliwy ból głowy. Na szczęście jakąś godzinę później odwiedził go Granby, który był bardzo podniecony perspektywą podróży i zupełnie nie przejmował się tym, że naraził na szwank własną karierę.
— Miałem to gdzieś, kiedy ten łajdak chciał cię aresztować, a jego ludzie celowali do Temeraire’a — powiedział. — Nie myśl o tym, tylko mi powiedz, co mam napisać.
Laurence zrezygnował z zalecania mu ostrożności; lojalność Granby’ego była równie uporczywa jak jego pierwotna niechęć, choć bardziej satysfakcjonująca.
— Tylko kilka zdań, jeśli będziesz tak dobry — do kapitana Thomasa Rileya. Napisz, że mamy wypłynąć za tydzień do Chin, i jeśli nie ma nic przeciwko transportowcom, to może prawdopodobnie dostać Allegiance, musi jedynie udać się prosto do Admiralicji. Barham nie ma jeszcze nikogo. Dodaj, żeby nie powoływał się na mnie.
— Świetnie — odparł Granby, bazgrząc wiadomość. Nie pisał zbyt elegancko, kreślił rozwlekłe litery, lecz dało się to przeczytać. — Znasz go dobrze? Będziemy musieli spędzić dużo czasu z osobą, którą nam przydzielą.
— Znam go bardzo dobrze — odparł Laurence. — Służył jako mój trzeci oficer na Belize i drugi na Reliancie; był obecny przy wykluciu się Temeraire’a. To wyborny oficer i żeglarz. Nie moglibyśmy liczyć na lepszego.
— Sam zaniosę list do kuriera i powiem mu, żeby dostarczył go jak najszybciej — obiecał Granby. — Cóż to byłaby za ulga, nie dostać któregoś z tych okropnych sztywniaków… — Urwał zawstydzony. W końcu nie tak dawno temu zaliczał samego Laurence’a do grona „sztywniaków”.
— Dziękuję ci, John — rzucił szybko Laurence, oszczędzając mu fatygi. — Mimo to na razie nie róbmy sobie zbyt wielkich nadziei, bo Admiralicja może wyznaczyć kogoś starszego rangą — dodał, choć w głębi ducha wierzył w powodzenie swojego pomysłu. Barhamowi nie będzie łatwo znaleźć ochotnika na taką misję.
Chociaż transportowce wyglądały imponująco, zdaniem szczurów lądowych, dowodzenie nimi wiązało się z mnóstwem kłopotów. Często stały bardzo długo w porcie w oczekiwaniu na pasażerów, podczas gdy członkowie załogi pili na umór i zadawali się z dziwkami. Mogły też spędzać całe miesiące gdzieś na środku oceanu, starając się utrzymać tę samą pozycję, jako punkt odpoczynku dla smoków odbywających długie loty patrolowe; było to zadanie podobne do udziału w blokadzie, lecz gorsze ze względu na brak towarzystwa. Niewielkie szanse na bitwę czy chwałę, a jeszcze mniejsze na pryzowe. Ludzie, którzy mieli inne możliwości, nie kwapili się do pływania na transportowcu.
Lecz Relianta, poważnie uszkodzonego podczas sztormu po bitwie pod Trafalgarem, czekał długi pobyt w suchym doku. Rile, który tkwił na lądzie bez perspektywy otrzymania nowego okrętu i praktycznie bez stażu, powinien być zadowolony z tej okazji co najmniej tak samo, jak byłby zadowolony Laurence, gdyby miał go za kapitana, a Barham najprawdopodobniej przyjmie pierwszego oficera, który się zgłosi.
Następny dzień Laurence spędził, z trochę lepszym rezultatem, na pisaniu innych niezbędnych listów. Musiał uporządkować sprawy przed tak długą podróżą, a nie zdołałby tego zrobić, gdyby korzystał tylko z usług kuriera. Ponadto przez ostatnie koszmarne tygodnie zaniedbał osobistą korespondencję i wiele listów czekało na odpowiedź, szczególnie te od rodziny. Po bitwie pod Dover ojciec z większą tolerancją podchodził do jego nowego zajęcia; chociaż wciąż nie pisali do siebie nawzajem, to przynajmniej Laurence nie musiał już ukrywać korespondencji z matką i od pewnego czasu otwarcie adresował listy do niej. Ojciec mógł zawiesić ten przywilej po ostatnich wydarzeniach, lecz Laurence miał nadzieję, że nie pozna zbyt wiele szczegółów: na szczęście Barham nic by nie zyskał na poniżeniu lorda Allendale’a, szczególnie teraz, kiedy Wilberforce, ich wspólny polityczny sprzymierzeniec, miał zamiar nawoływać do abolicji podczas kolejnych obrad parlamentu.
Następnie Laurence machnął kilkanaście krótkich listów, ręką nie tak pewną jak zwykle, do innych znajomych, głównie przyjaciół z floty, którzy zrozumieją wymogi pospiesznego wypłynięcia do Chin. Chociaż się oszczędzał, praca dala mu się we znaki, więc kiedy Jane Roland przyszła z kolejną wizytą, był zupełnie wyczerpany i z zamkniętymi oczami leżał plackiem na poduszkach.
— Oczywiście, że je wyślę, ale zachowujesz się idiotycznie, Laurence — powiedziała, zbierając listy. — Uderzenie w głowę może mieć paskudne skutki, nawet jeśli nie rozwaliłeś sobie czaszki. Kiedy dopadła mnie żółta febra, to nie udawałam, że czuję się dobrze. Leżałam w łóżku, wsuwałam kleik oraz kordiał i stanęłam na nogi szybciej niż inni chorzy w Indiach Zachodnich.
— Dziękuję ci, Jane — odpowiedział, nie próbując się z nią sprzeczać.
Rzeczywiście czuł się fatalnie i był wdzięczny, kiedy zaciągnęła zasłony i pokój pogrążył się w kojącym półmroku.
Przebudził się po kilku godzinach i usłyszał jakiś hałas za drzwiami. Roland oznajmiła:
— Wynoś się pan w cholerę, bo jak nie, to pana stąd wykopię. Ledwo co wyszłam, a pan od razu się do niego zakrada?
— Ale ja muszę porozmawiać z kapitanem Laurence’em, to bardzo pilne… — zaprotestował jakiś nieznajomy mężczyzna, najwyraźniej bardzo zaskoczony. — Przyjechałem prosto z Londynu…
— Jeśli to takie pilne, to może pan iść do admirała Lentona — powiedziała Roland. — Nie, nie obchodzi mnie to, że przybył pan z ministerstwa. Jest pan tak młody, że mógłby pan być moim skrzydłowym, a poza tym nie wierzę, że sprawa nie może poczekać do rana.
Po tych słowach zamknęła drzwi za sobą i Laurence nie usłyszał końca rozmowy. Znowu zasnął. Rankiem nie miał kto go bronić, więc zaraz po tym, jak służąca przyniosła mu śniadanie — nieapetyczny kleik i kordiał — nieznajomy ponownie podjął próbę inwazji na jego pokój, tym razem z większym powodzeniem.
— Proszę mi wybaczyć, że wtargnąłem tu w tak nieobyczajny sposób — rzekł szybko, po czym bez zaproszenia przysunął sobie fotel do łóżka Laurence’a. — Niech mi wolno będzie wyjaśnić tę niecodzienną sytuację. — Przysiadł na skraju fotela. — Nazywam się Hammond, Arthur Hammond. Zostałem oddelegowany z ministerstwa, aby towarzyszyć panu podczas wizyty na chińskim dworze.
Hammond był zaskakująco młodym mężczyzną, może dwudziestoletnim, o zmierzwionych ciemnych włosach i wymizerowanej, ziemistej twarzy, ożywianej wyjątkowo bogatą mimiką. Początkowo mówił urywanymi zdaniami, rozdarty między potrzebą usprawiedliwienia się i wyraźną chęcią przejścia do rzeczy.