Выбрать главу

— Mam nadzieję, że wybaczy mi pan tę bezpośredniość, ale zostaliśmy zupełnie zaskoczeni, zupełnie, a lord Barham wyznaczył już datę wypłynięcia na dwudziestego trzeciego. Jeśli pan woli, to możemy oczywiście naciskać, żeby ją przełożył…

Tego Laurence pragnął ze wszech miar uniknąć, choć rzeczywiście zdziwiła go nieco bezczelność Hammonda. Powiedział pospiesznie:

— Nie, jestem całkowicie do usług. Nie możemy opóźniać podróży, żeby dopełnić formalności, szczególnie że datę tę przedstawiono już księciu Yongxingowi.

— Ach! I ja tak myślę — odparł Hammond z wyraźną ulgą.

Laurence podejrzewał, patrząc na jego twarz i oceniając jego wiek, że otrzymał on to zadanie tylko ze względu na brak czasu. Lecz Hammond szybko dowiódł, że nie tylko gotowość do natychmiastowego wyjazdu do Chin przemówiła na jego korzyść. Usiadłszy wygodniej, wyciągnął gruby plik papierów, które wypychały jego płaszcz na piersi, i zaczął szybko rozprawiać o szczegółach ich podróży.

Już od samego początku Laurence nic nie rozumiał. Kiedy Hammond spoglądał na dokumenty napisane po chińsku, nieświadomie przechodził na ten język, a kiedy mówił po angielsku, skupiał się głównie na dyplomatycznej misji Macartneya, który odwiedził Chiny czternaście lat temu. Laurence, który awansował wtedy na porucznika i był całkowicie pochłonięty służbą na morzu, ledwo pamiętał, że coś takiego miało miejsce.

Jednak nie od razu przerwał Hammondowi: tamten ani na chwilę nie przestawał mówić, a poza tym jego monolog dodawał otuchy. Hammond przemawiał z pewnością siebie godną człowieka o wiele starszego, z oczywistą znajomością rzeczy, a co ważniejsze, bez cienia nieuprzejmości, którą zazwyczaj okazywali Laurence’owi Barham i ludzie z ministerstwa. Laurence bardzo się cieszył, że może zyskać sprzymierzeńca, więc z ochotą go słuchał, chociaż wiedział o wyprawie tylko to, że okręt Macartneya, Lion, był pierwszą zachodnią jednostką, która przemierzyła Zatokę Zhitao.

— Och — rzucił rozczarowany Hammond, kiedy w końcu uświadomił sobie, że się pomylił co do słuchacza. — No cóż, to chyba nie ma większego znaczenia. Krótko mówiąc, misja zakończyła się klęską. Lord Macartney odmówił złożenia cesarzowi rytualnego ukłonu, więc Chińczycy się obrazili. Nie pozwolili nam założyć tam stałej ambasady i odprowadzili Macartneya nad morze pod eskortą tuzina smoków.

— To pamiętam — rzekł Laurence. Rzeczywiście przypomniał sobie mgliście, jak w pomieszczeniu na broń dyskutował żarliwie o znieważeniu brytyjskiego posła. — Ale przecież ta ceremonia jest dość upokarzająca. Zdaje się, że kazali mu położyć się na podłodze?

— Nie możemy odnosić się z pogardą do cudzoziemskich zwyczajów, kiedy z kapeluszem w dłoni przybywamy do ich kraju — powiedział poważnie Hammond, pochylając się do przodu. — Sam pan widzi, że wywarło to złe skutki. Jestem pewien, że tamta waśń wciąż zatruwa nasze obecne relacje.

Laurence zmarszczył brwi; ten argument trafił mu do przekonania i w dużym stopniu wyjaśnił, dlaczego Yongxing przybył do Anglii już przygotowany na zniewagę.

— Myśli pan, że z powodu tamtego konfliktu podarowali Bonapartemu Niebiańskiego? Po tak długim czasie?

— Będę z panem szczery, kapitanie. Nie mamy najmniejszego pojęcia — odpowiedział Hammond. — Naszą jedyną pociechą przez te czternaście lat — kamieniem węgielnym naszej polityki zagranicznej — była pewność, absolutna pewność, że Chińczycy nie interesowali się Europą bardziej niż my pingwinami. Ale teraz nasze przekonanie zostało zachwiane.

Rozdział 3

Allegiance był statkiem kolosalnych rozmiarów: długim na ponad czterysta stóp, ale nieproporcjonalnie wąskim poza rozbudowanym smoczym pokładem, który rozpościerał się na przedzie, od fokmasztu do dziobu. Z góry okręt wyglądał dziwnie, jak rozłożony wachlarz, lecz kadłub zwężał się mocno pod smoczym pokładem. Kil wykonano ze stali, nie z wiązu, i pokryto grubą warstwą białej farby dla ochrony przed rdzą, a przez środek kadłuba poprowadzono zawadiacki biały pas. By zyskać stabilność, niezbędną w wypadku sztormów, okręt miał zanurzenie ponad dwudziestu stóp i był zbyt duży, by wpłynąć do samego portu, więc cumowano go zwykle przy wielkich słupach na głębokiej wodzie, a zaopatrzenie dowożono mniejszymi jednostkami: przypominał wtedy wielką damę otoczoną gromadą skrzętnych służących. Nie był to pierwszy transportowiec, którym podróżowali Laurence i Temeraire, lecz pierwszy oceaniczny. Ciasny, przewożący najwyżej trzy smoki i poszerzony zaledwie o kilka desek okręt, który płynął z Gibraltaru do Plymouth, nie mógł się z nim równać.

— Tu jest bardzo przyjemnie. Wygodniej nawet niż na mojej polanie — stwierdził Temeraire.

Ze swojego miejsca, niczym niepodzielny władca, mógł widzieć wszystko, co się dzieje na statku, nikomu nie przeszkadzając, do tego piece kuchni okrętowej znajdowały się bezpośrednio pod smoczym pokładem, co zapewniało ciepło.

— Nie jest ci zimno, Laurence? — zapytał chyba już po raz trzeci, pochylając głowę, by spojrzeć na niego z bliska.

— Nie, ani trochę — odpowiedział krótko Laurence, nieco poirytowany nadopiekuńczością Temeraire’a.

Chociaż migrena ustąpiła wraz z guzem na głowie, ranna noga stawiała większy opór, pulsowała niemal nieustannym bólem i od czasu do czasu odmawiała posłuszeństwa. Na pokład przetransportowano Laurence’a na ławce bosmańskiej, co nadszarpnęło jego poczucie własnych możliwości, a potem umieszczono go w fotelu i opatulonego w koce niczym inwalidę zaniesiono na smoczy pokład, gdzie Temeraire owinął się wokół niego ostrożnie, by go osłonić od wiatru.

Na smoczy pokład prowadziły dwie schodnie, z obu stron fokmasztu, obszar od nich do połowy odległości do grotmasztu należał tradycyjnie do awiatorów, a reszta pokładu aż do grotmasztu była domeną marynarzy. Załoga Temeraire’a zajęła już swoje terytorium, po czym wymownie przesunęła kilkanaście zwiniętych lin poza niewidoczną granicę. Na ich miejscu położono stosy skórzanej uprzęży oraz kosze z pierścieniami i sprzączkami, aby pokazać marynarzom, że awiatorzy nie pozwolą się wykorzystywać. Ci, którzy nie zajmowali się układaniem ekwipunku, ulokowali się wzdłuż granicy i odpoczywali albo udawali, że coś robią. Emily Roland i dwóch innych kadetów gońców, Morgan i Dyer, popisywali się na polecenie chorążych uważających za swój obowiązek bronić praw Korpusu. Z łatwością paradowali po relingu tam i z powrotem, demonstrując odwagę.

Laurence przyglądał im się zamyślony; wciąż nie miał pewności, czy powinien zabierać ze sobą Roland.

— Dlaczego chcesz ją zostawić? Czy coś przeskrobała? — zapytała Jane, kiedy zwrócił się do niej o poradę w tej sprawie, choć trudno mu było wyrazić wprost swoje obawy.

Oczywiście zabranie dziewczyny, mimo młodego wieku, mogło przynieść niejakie korzyści. Kiedy po przejściu matki na emeryturę zostanie kapitanem Ekscidiuma, będzie musiała sprostać wszystkim obowiązkom oficerskim. Rozczulanie się nad nią teraz pozbawi ją możliwości zdobycia doświadczenia i nie wyjdzie jej na dobre.

Mimo wszystko martwił się o Emily. Okręt to nie kryjówka i już zauważył, że wśród załogi, jak zawsze, znajdowali się paskudni, bardzo paskudni ludzie: pijacy, awanturnicy, przestępcy. Czuł się odpowiedzialny za młodą dziewczynę przebywającą wśród takich mężczyzn. Poza tym nie byłby zadowolony, gdyby wydało się tutaj, że w Korpusie służą kobiety.