Nie chciał zmuszać Roland do oszustw i oczywiście nie mógł dawać jej innych obowiązków niż zwykle, ale w głębi duszy liczył na to, że prawda nie wyjdzie na jaw. Roland miała dopiero jedenaście lat i nikt na pierwszy rzut oka nie rozpozna w niej dziewczyny w tych spodniach i krótkiej kurtce; on sam przecież wziął ją kiedyś za chłopca. Niemniej zależało mu na tym, aby awiatorzy pozostawali w dobrych stosunkach z marynarzami, a przynajmniej żeby nie okazywali sobie wrogości, a przy bliższej znajomości trudno będzie nie zauważyć prawdziwej płci Roland.
Na razie wyglądało na to, że prędzej spełnią się jego nadzieje co do niej niż co do ogólnej sytuacji. Marynarze odpowiedzialni za fokmaszt, zajęci załadunkiem okrętu, rozprawiali całkiem głośno o ludziach, którzy mogą sobie siedzieć z założonymi rękami jako pasażerowie. Niektórzy narzekali, że przesunięte liny zostały poplątane, i zabrali się do ich ponownego zwijania, zupełnie niepotrzebnie. Laurence pokręcił głową, zachowując milczenie. Jego ludzie pilnowali tylko swoich spraw, a nie mógł zganić ludzi Rileya, zresztą nic dobrego by z tego nie wyszło.
Jednak Temeraire zauważył, co się dzieje. Prychnął i nastroszył nieco krezę.
— Według mnie liny są w porządku — powiedział. — Załoga przenosiła je bardzo ostrożnie.
— Nieważne, mój drogi. Nigdy nie zaszkodzi przewinąć linę jeszcze raz — rzucił pospiesznie Laurence.
Nie było nic dziwnego w tym, że Temeraire zaczął się troszczyć także o członków załogi; w końcu byli już z nim od wielu miesięcy. Niemniej wybrał nie najlepszy moment: sama obecność smoka niepokoiła marynarzy, a gdyby Temeraire stanął po stronie swojej załogi w ewentualnym konflikcie, zwiększyłoby to tylko napięcie na pokładzie.
— Nie obrażaj się, proszę — dodał Laurence, głaszcząc bok Temeraire’a, by przyciągnąć jego uwagę. — Początek podróży jest bardzo ważny. Chcemy być dobrymi kompanami, więc nie możemy prowokować sporów wśród ludzi.
— Hm, pewnie masz rację — odparł Temeraire, układając się wygodniej. — Ale nie zrobiliśmy nic złego. To niemiłe, że tak narzekają.
— Wkrótce wyruszymy — powiedział Laurence, zmieniając temat. — Zbliża się odpływ i zdaje się, że zniesiono już cały bagaż delegatów.
Allegiance w razie potrzeby mógł zabrać na pokład dziesięć smoków średniej wielkości. Sam Temeraire niespecjalnie obciążył okręt, a powierzchnia magazynowa naprawdę porażała ogromem. Niemniej wyglądało na to, że bagaż Chińczyków przekroczy pojemność statku, co zadziwiło Laurence’a, przyzwyczajonego do podróżowania z jednym kufrem. Ilość bagażu była nieproporcjonalna do liczby członków poselstwa, także zresztą ogromnej.
Z Chin przybyło z piętnastu żołnierzy i aż trzech lekarzy: jeden dla księcia, jeden dla dwóch pozostałych posłów i jeden dla reszty świty, a każdy miał asystentów. Oprócz nich i tłumacza przybyło dwóch kucharzy z pomocnikami, z tuzin służących i tyle samo ludzi na pozór nie pełniących żadnej funkcji, między innymi osobnik, którego przedstawiono jako poetę, choć Laurence podejrzewał, że doszło do błędu w tłumaczeniu: zapewne ten mężczyzna był kimś w rodzaju urzędnika.
Sama książęca garderoba wypełniała mniej więcej dwadzieścia skrzyń, bogato rzeźbionych i wyposażonych w złote zamki i zawiasy; bosman musiał rozdać sporo razów, gdy co bardziej przedsiębiorczy marynarze próbowali podważyć wieka. Załadowano też niezliczone torby wypełnione żywnością, mocno już sponiewierane, jako że wcześniej odbyły drogę z Chin. Ogromny, osiemdziesięciofuntowy worek z ryżem rozdarł się nad pokładem ku ogólnej uciesze unoszących się nad statkiem mew, tak więc później kontynuujący pracę marynarze musieli co parę minut odpędzać gromady rozgorączkowanych ptaków.
Już podczas zaokrętowania zrobiono awanturę. Ludzie Yongxinga zażądali kładki prowadzącej w dół na okręt — co było zupełnie niemożliwe, nawet gdyby Allegiance mógł podpłynąć tak blisko nabrzeża, żeby dało się ją przerzucić, z powodu wysokości jego pokładów. Biedny Hammond przez prawie godzinę próbował ich przekonać, że wciąganie na pokład nie jest ani hańbiące, ani niebezpieczne dla pasażera, i co chwilę bez słowa wskazywał na sam transportowiec.
Wreszcie zdesperowany zwrócił się do Laurence’a:
— Kapitanie, czy morze jest bardzo wzburzone?
Pytanie było absurdalne, bo fale nie przekraczały pięciu stóp wysokości, chociaż przy silniejszych porywach czekająca łódź szarpała czasem cumy, ale nawet przecząca odpowiedź zaskoczonego Laurence’a nie zadowoliła członków świty księcia. Wydawało się, że nigdy nie wejdą na pokład, lecz w końcu sam Yongxing znudził się czekaniem i wynurzył się z zasłoniętej lektyki, po czym wsiadł do łodzi, ignorując okrzyki zaniepokojonych służących i pośpiesznie podsuwane dłonie marynarzy.
Chińscy pasażerowie, którzy musieli czekać na drugą łódź, wkraczali właśnie na pokład od strony sterburty, witani przez wachtę złożoną z żołnierzy Królewskiej Piechoty Morskiej w jasnoczerwonych kurtkach i białych spodniach oraz co bardziej szacownie wyglądających marynarzy w niebieskich kurtkach.
Sun Kai, młodszy z posłów, zeskoczył lekko z ławki bosmańskiej i stał przez chwilę, rozglądając się w zamyśleniu po zatłoczonym pokładzie. Laurence pomyślał, że może nie podoba mu się zgiełk i zamęt, lecz potem doszedł do wniosku, że Chińczyk próbuje po prostu wyczuć grunt pod nogami: Sun Kai zrobił ostrożnie kilka kroków w przód i w tył, potem jeszcze kilka następnych, już pewniej, po czym przemaszerował zupełnie swobodnie po schodni z rękoma złożonymi za plecami, studiując labirynt olinowania i usiłując prześledzić drogę poszczególnych lin od początku do końca.
Niezmiernie uradowało to obecnych marynarzy, którzy mogli się przynajmniej bezkarnie pogapić. Książę Yongxing ich rozczarował, bo zniknął niemal od razu w prywatnej kwaterze, którą urządzono dla niego na rufie. Sun Kai, wysoki i odpowiednio niewzruszony mężczyzna z długim, czarnym warkoczem i wysoko wygolonym czołem, ubrany w piękną niebieską szatę zdobioną czerwonym i pomarańczowym haftem, był niemal tak samo efektowny, ale najwyraźniej nie spieszył się do swojej kabiny.
Chwilę później marynarze mieli jeszcze większy ubaw. W dole rozległy się krzyki i Sun Kai podskoczył do burty. Laurence podniósł się i zobaczył, że Hammond także do niej podbiega, blady i przerażony: ktoś głośno rozchlapywał wodę. Ale wkrótce potem nad burtą pojawił się wreszcie starszy poseł, ociekający wodą od pasa w dół. Pomimo swojej przygody siwobrody starzec zszedł na pokład, rycząc dobrodusznym śmiechem. Machnął ręką, ignorując przeprosiny Hammonda, po czym poklepał się po wydatnym brzuchu z żałosną miną i oddalił w towarzystwie Sun Kaia.
— Niewiele brakowało — zauważył Laurence i znowu rozparł się w fotelu. — Gdyby wpadł cały do wody, ta szata w jednej chwili ściągnęłaby go w dół.
— Szkoda, że wszyscy nie wpadli — mruknął Temeraire, cicho jak na dwudziestotonowego smoka, a więc tak naprawdę wcale nie cicho.
Na pokładzie rozległ się chichot, a Hammond rozejrzał się niespokojnie.
Reszta świty została wciągnięta na pokład już bez wypadków i upakowana w kajutach równie szybko jak ich bagaże. Hammond wyraźnie się uspokoił, gdy cała operacja dobiegła końca, otarł pot z czoła wierzchem dłoni, choć wiał przenikliwy lodowaty wiatr, i przysiadł na szafce, ku utrapieniu załogi. Dopóki tam sterczał, nie mogli wciągnąć łodzi na pokład, a nie śmieli go po prostu przepędzić, jako że był pasażerem i posłem.