Wiedziony współczuciem dla nich, Laurence odszukał wzrokiem swoich gońców: Roland, Morgan i Dyer, którym kazano zachować spokój i nie plątać się pod nogami, siedzieli na brzegu pokładu dla smoków, majtając nogami.
— Morgan — powiedział Laurence. Ciemnowłosy chłopiec wstał niezgrabnie i podszedł do niego. — Idź do pana Hammonda i powiedz, że zapraszam go do siebie, jeśli nie ma nic przeciwko temu.
Hammond ucieszył się i od razu przyszedł na smoczy pokład. Nawet nie zauważył, że marynarze natychmiast zaczęli przygotowywać się do podniesienia łodzi.
— Dziękuję, to bardzo miło z pana strony — powiedział i zajął miejsce na skrzyni, którą Morgan i Roland przysunęli dla niego, a jeszcze bardziej się rozpromienił, gdy został poczęstowany szklaneczką brandy. — Nie mam pojęcia, co bym począł, gdyby Liu Bao utonął.
— Tak się nazywa? — zapytał Laurence. Ze spotkania w Admiralicji zapamiętał tylko chrapanie starszego posła. — Z pewnością byłby to niepomyślny początek naszej podróży, ale przecież Yongxing nie mógłby pana winić za nieszczęśliwy wypadek.
— Ach, myli się pan — odparł Hammond. — Jest księciem, więc może obwinić każdego według własnej woli.
Laurence chciałby to uznać za żart, lecz Hammond wypowiedział te słowa z posępną, poważną miną. Po wypiciu większości brandy w — jak stwierdził Laurence mimo ich krótkiej znajomości — nietypowym dla niego milczeniu — młodzieniec dodał niespodziewanie:
— Proszę mi wybaczyć… muszę wspomnieć, że takie komentarze mogą się okazać bardzo szkodliwe… skutki nieopatrznej zniewagi…
Dopiero po chwili Laurence zorientował się, że Hammond mówi o niedawnych słowach Temeraire’a. Smok był szybszy i odpowiedział za siebie:
— Nie dbam o to, czy mnie lubią — rzucił. — Może dadzą mi spokój i nie będę musiał zostawać w Chinach. — Myśl ta wyraźnie go ożywiła i napełniła entuzjazmem. — Czy gdybym był dla nich bardzo nieprzyjemny, toby sobie odpłynęli, jak myślisz? — zapytał. — Laurence, jak można by ich najbardziej obrazić?
Hammond miał taką minę, jakby zobaczył otwartą puszkę Pandory, z której wypełzły na świat okropieństwa. Laurence miał ochotę się roześmiać, ale ze współczucia się powstrzymał. Hammond był młodym dyplomatą i bez wątpienia wiedział, że pomimo talentów, brakuje mu doświadczenia. Mimo woli zachowywał nadmierną ostrożność.
— Nie, mój drogi, to nie jest dobry pomysł — rzekł Laurence. — Oskarżyliby nas pewnie o to, że nauczyliśmy cię złych manier, i tym bardziej próbowali cię zatrzymać.
— Och. — Niepocieszony Temeraire opuścił łeb na przednie łapy. — No cóż, nie przejmuję się wyjazdem, jedynie tym, że wszyscy będą walczyć beze mnie — rzucił zrezygnowany. — Ale podróż może być interesująca. Chętnie zobaczę Chiny, chociaż znowu będą próbowali odebrać mi Laurence’a, na pewno, a ja na to nie pozwolę.
Hammond rozważnie nie podjął tego tematu, tylko powiedział pospiesznie:
— Ile czasu zabiera ten załadunek — chyba więcej niż zwykle? Wyliczyłem, że do południa będziemy w połowie kanału, tymczasem nawet nie wyruszyliśmy.
— Właśnie skończyli — rzekł Laurence.
Ostatnia ogromna skrzynia została opuszczona w ręce oczekujących marynarzy, którzy byli tak zmęczeni, jakby przyjęli na pokład dziesięć smoków, a nie jednego arystokratę ze świtą, i do tego spóźnieni już dobre pół godziny na obiad.
Kiedy skrzynia znikła pod pokładem, kapitan Riley zszedł z rufy i zbliżył się do nich. Zdjął kapelusz, by otrzeć pot z czoła.
— Nie mam pojęcia, jak dostali się do Anglii. Chyba nie transportowcem?
— Nie, bo z pewnością byśmy nim popłynęli — rzekł Laurence. Nie zastanawiał się wcześniej nad tym i dopiero teraz uświadomił sobie, że nie wie, w jaki sposób Chińczycy odbyli tę podróż. — Może przybyli lądem.
Hammond milczał ze zmarszczonymi brwiami, najwyraźniej o czymś rozmyślając.
— To musi być bardzo ciekawa podróż, tyle różnych miejsc do odwiedzenia — zauważył Temeraire. — Nie żebym narzekał, że podróżujemy morzem, wcale nie — dodał pospiesznie, zerkając z niepokojem na Rileya, żeby sprawdzić, czy go nie obraził. — A morzem będzie dużo szybciej?
— Nie, bynajmniej — odparł Laurence. — Słyszałem o kurierze, który dotarł z Londynu do Bombaju w dwa miesiące, a my dotrzemy do Kantonu w siedem miesięcy, jak nam dopisze szczęście. Ale ląd nie jest bezpieczny: niestety, drogę blokuje Francja, poza tym trzeba strzec się licznych bandytów oraz pokonać góry i pustynię Takla Makan.
— Ja stawiałbym na co najmniej osiem miesięcy — powiedział Riley. — Jeśli uda nam się popłynąć z prędkością sześciu węzłów przy pomyślnym wietrze, to będzie lepiej, niż mógłbym się spodziewać, sądząc po zapiskach w dzienniku pokładowym.
Marynarze uwijali się, by przygotować wszystko do podniesienia kotwicy i postawienia żagli; fale odpływu rozbijały się o burtę od strony nawietrznej.
— Zobaczymy. Laurence, muszę spędzić noc na pokładzie, żeby sprawdzić możliwości okrętu, ale mam nadzieję, że jutro zjemy razem kolację? Oczywiście zapraszam też pana, panie Hammond.
— Kapitanie — odezwał się Hammond — nie wiem, jakie panują zwyczaje na statku… proszę o wyrozumiałość. Czy można by zaprosić członków delegacji?
— Dlaczego… — zaczął zdumiony Riley, a Laurence nie mógł go za to winić. Zapraszanie gości na kolację urządzaną przez kogoś innego to już była przesada. Riley jednak się opanował i odpowiedział bardziej uprzejmym tonem: — Bez wątpienia to książę Yongxing pierwszy powinien wystąpić z podobnym zaproszeniem.
— Przy obecnych stosunkach prędzej dotrzemy do Kantonu, niż to nastąpi — rzekł Hammond. — Nie, my musimy ich zachęcić.
Riley próbował się bronić, lecz Hammond uparł się i dzięki zręcznym perswazjom i ignorowaniu aluzji nie dał za wygraną. Riley opierałby się pewnie dłużej, lecz marynarze z niecierpliwością czekali na rozkaz podniesienia kotwicy, jako że zaczął się odpływ, i Hammond powiedział na koniec:
— Dziękuję za zrozumienie, a teraz proszę mi wybaczyć, panowie. Na lądzie radzę sobie nieźle z ich pismem, lecz na pokładzie z pewnością dłużej będę kreślił stosowne zaproszenie.
Wstał i oddalił się, zanim Riley zdążył wycofać się z przyrzeczenia, którego tak naprawdę nie złożył.
— No cóż — rzekł ponuro Riley — zanim ich zaprosi, wyprowadzę nas w morze najdalej jak to możliwe. Jeśli się wściekną, to przynajmniej będę mógł uczciwie powiedzieć, że przy tym wietrze nie możemy zawrócić do portu, żeby mnie wykopali na ląd. Może się uspokoją, zanim dotrzemy do Madery.
Zajął się wydawaniem rozkazów. Chwilę później jego ludzie pracowali przy kabestanie czterokrotnie wyższym od normalnego, ich postękiwania i okrzyki towarzyszyły wznoszeniu się kotwicy na linie. Mała kotwica pomocnicza Allegiance dorównywała wielkością głównym kotwicom innych okrętów, a rozstaw jej łap przewyższał wysokość człowieka.
Ku zadowoleniu załogi Riley nie kazał podholować statku; kilku ludzi odepchnęło okręt żelaznymi drągami, a i to nie trwało długo, ponieważ wiatr wiał z północnego wschodu, z prawej burty i razem z falami odpływu wyniósł Allegiance z portu. Początkowo płynęli tylko pod marsami, lecz gdy opuścili kotwicowisko, Riley nakazał rozwinąć bramsle i najniższe żagle, i mimo pesymistycznych prognoz pruli wodę z przyzwoitą prędkością: z tak długim i głębokim kilem nie dryfowali zbytnio, lecz popłynęli prosto kanałem.