Temeraire odwrócił łeb do przodu, by poczuć podmuch wiatru; przypominał figurę dziobową wikińskiego drakkara. Laurence uśmiechnął się na tę myśl. Temeraire spojrzał na niego i trącił go czule.
— Poczytasz mi? — zapytał z nadzieją w głosie. — Za kilka godzin się ściemni.
— Z przyjemnością — powiedział Laurence i usiadł, rozglądając się za którymś ze swoich gońców. — Morgan — zawołał — bądź tak dobry i przynieś z mojej kajuty książkę Gibbona, która leży na wierzchu w moim kufrze, drugi tom.
Przed wypłynięciem zamieniono pospiesznie ogromną kajutę admiralską w coś w rodzaju luksusowego apartamentu dla księcia Yongxinga, a kajutę kapitańską pod pokładem rufowym przedzielono na dwie części, by umieścić w nich obu starszych posłów. W przylegających mniejszych pomieszczeniach ulokowano licznych strażników i służących, wskutek czego trzeba było przekwaterować nie tylko samego Rileya, lecz także pierwszego oficera, lorda Purbecka, lekarza i kilku innych oficerów. Na szczęście kajuty na dziobie okrętu, przeznaczone zwykle dla starszych rangą awiatorów, były prawie puste, jako że na pokładzie przebywał tylko jeden smok, tak więc miejsca było pod dostatkiem. Na dodatek okrętowi cieśle zdemontowali przegrody części kabin, tworząc dużą jadalnię.
Zbyt dużą, sprzeciwił się Hammond.
— Nie możemy mieć większego pomieszczenia niż książę — wyjaśnił, więc przesunięto ścianki o dobre sześć stóp do przodu, tak że pozostało niewiele miejsca wokół stłoczonych stołów.
Riley otrzymał niemal tak duże pryzowe za przechwycenie jaja z Temeraire’em jak Laurence, więc mógł sobie pozwolić na wykwintną i bogatą kuchnię. Z tej okazji trzeba było zgromadzić wszystkie dostępne na pokładzie meble. Gdy tylko Riley otrząsnął się z szoku na wieść o tym, że zaproszenie zostało przyjęte, zaprosił wszystkich starszych rangą oficerów, poruczników Laurence’a i innych ludzi, po których można się było spodziewać, że wezmą udział w cywilizowanej dyskusji.
— Książę Yongxing nie przyjdzie — oświadczył Hammond — a pozostali znają tylko kilka słów po angielsku. Z wyjątkiem tłumacza.
— W takim razie sami powinniśmy robić wrzawę, żeby nie siedzieć w ponurej ciszy — rzekł Riley.
Niestety, te nadzieje się nie spełniły: gdy tylko przybyli goście, w kajucie zapadła grobowa cisza i wydawało się, że tak już pozostanie do końca posiłku. Chińczycy przybyli ze swoim tłumaczem, lecz żaden z nich się nie odezwał. Starszy poseł, Liu Bao, także się nie pojawił, więc Sun Kai był najstarszym rangą reprezentantem Chińczyków; lecz nawet on ograniczył się tylko do zdawkowego, oficjalnego pozdrowienia, a potem milczał z godnością, choć uważnie wpatrywał się w grubą, pomalowaną w żółte pasy kolumnę fokmasztu, przechodzącego przez sufit i środek stołu, a w pewnym momencie zerknął nawet pod obrus, aby się upewnić, że maszt schodzi dalej pod pokład.
Riley przeznaczył dla Chińczyków prawą część głównego stołu i kazał marynarzom zaprowadzić ich na miejsca, lecz oni nie usiedli, wprawiając w konsternację Brytyjczyków, którzy już zaczęli opadać na krzesła i teraz próbowali zastygnąć w powietrzu. Zdumiony Riley poprosił Chińczyków, żeby zajęli miejsca, ale musiał powtórzyć to kilkakrotnie, zanim wreszcie usiedli. Ten mało obiecujący początek nie zachęcił nikogo do rozmowy.
Oficerowie skupili się na posiłku, lecz nawet ten pozór dobrych manier nie potrwał zbyt długo. Chińczycy nie używali sztućców i jedli lakierowanymi pałeczkami, które przynieśli ze sobą. Wkładali jedzenie do ust, trzymając obie pałeczki w jednej ręce, co tak zafascynowało Brytyjczyków, że gapili się na nich bezczelnie, podziwiając ich manewry przy kolejnych daniach. Gdy przyniesiono pieczoną baraninę, Chińczycy spojrzeli niepewnie na duże plastry wykrojone z udźca, lecz po chwili jeden z młodszych delegatów zrolował kawałek pałeczkami, podniósł go i zjadł w trzech kęsach, dając przykład towarzyszom.
Potem Tripp, najmłodszy midszypmen Rileya, pulchny i szpetny dwunastolatek, który trafił na pokład dzięki trzem głosom, jakie jego rodzina miała w Parlamencie, i został zaproszony na kolację bardziej w celach edukacyjnych niż towarzyskich, spróbował ukradkiem naśladować styl jedzenia gości, używając odwróconych sztućców w charakterze pałeczek, lecz nie odniósł specjalnego sukcesu, poza tym, że pobrudził sobie czyste spodnie. Siedział zbyt daleko, żeby go zgromić spojrzeniem, a jego bezpośredni sąsiedzi byli zbyt zajęci gapieniem się na gości, żeby to zauważyć.
Sun Kai zajmował honorowe miejsce obok Rileya i ten, aby odwrócić uwagę od popisów chłopca, wzniósł niepewnie kieliszek, zerkając kątem oka na Hammonda, i powiedział:
— Pańskie zdrowie, sir.
Hammond przetłumaczył szybko jego słowa, a wtedy Sun Kai skinął głową, uniósł swój kieliszek i wypił odrobinę: była to mocna madera wzmocniona brandy, trunek, który mógł przetrwać na wzburzonym morzu. Przez chwilę wydawało się, że może to uratować kolację: pozostali oficerowie poniewczasie przypomnieli sobie o obowiązku dżentelmenów i zaczęli wznosić kieliszki w stronę gości. Ta pantomima była całkowicie zrozumiała bez pośrednictwa tłumaczy i znacznie ociepliła atmosferę. Kiedy zgromadzeni zaczęli wymieniać uśmiechy i uprzejmie kiwać do siebie nawzajem głowami, Laurence usłyszał ciche słyszalne westchnienie ulgi siedzącego obok Hammonda, który dopiero teraz sięgnął po jedzenie.
Laurence wiedział, że sam nie stanął na wysokości zadania. Jego kolano wbiło się w kozioł stołu, co uniemożliwiało wyprostowanie bolącej nogi, i choć pił bardzo oszczędnie, kręciło mu się w głowie. Liczył tylko na to, że nie przysporzy kłopotów, i postanowił, że przeprosi Rileya po posiłku za swoją bierność.
Trzeci oficer Rileya, Franks, przesiedział trzy pierwsze toasty jak kołek, w niegrzecznym milczeniu, podnosząc kieliszek z głupawym uśmiechem na ustach, lecz w końcu odpowiednia ilość wypitego trunku rozwiązała mu język. Jako chłopiec służył na statku kursującym do Indii Wschodnich, jeszcze podczas pokoju, i najwyraźniej nauczył się kilku słów po chińsku. Teraz postanowił posłużyć się tymi mniej obscenicznymi w rozmowie z siedzącym naprzeciwko jegomościem, ogolonym na łyso młodzieńcem o nazwisku Ye Bing, którego chudą postać maskowała wspaniała szata. Ye Bing rozpromienił się i w odpowiedzi wykorzystał parę znanych mu angielskich słów.
— Bardzo… świetny… — rzekł i umilkł, nie potrafiąc dokończyć komplementu. Kręcił głową, gdy Franks podpowiadał mu kolejne możliwe słowa: „wiatr”, „wieczór”, „kolacja”. Wreszcie Ye Bing zwrócił się do tłumacza, a ten powiedział w jego imieniu:
— Moje uznanie dla okrętu: bardzo zręcznie wykonany.
Taka pochwała przypadłaby do gustu każdemu marynarzowi. Riley, który usłyszał te słowa, przerwał dwujęzyczną rozmowę z Hammondem i Sun Kaiem na temat ich kursu, i zawołał do tłumacza:
— Proszę podziękować temu panu za tak miłe słowa. I proszę powiedzieć, że mam nadzieję, iż będzie wam wygodnie.
Ye Bing skłonił się i odpowiedział przez tłumacza:
— Dziękuję. Już jest o wiele lepiej niż podczas podróży do Anglii. Potrzebowaliśmy czterech statków, żeby się zabrać, a jeden okazał się okropnie wolny.
— Kapitanie Riley, domyślam się, że opłynął pan już Przylądek Dobrej Nadziei? — wtrącił niegrzecznie Hammond, a zaskoczony Laurence zerknął na niego.
Riley był równie zdziwiony, ale uprzejmie się odwrócił, by mu odpowiedzieć. Wstawiony Franks, który spędził ostatnie dwa dni w cuchnącej ładowni, pilnując załadunku bagażów, zapytał kpiąco: