Выбрать главу

— Ruszaj już, Jenkins. Ty też, Harvey.

Temeraire czekał na smoczym pokładzie z uniesioną wysoko głową i roziskrzonymi oczami: podsłuchał co nieco i teraz rozpierała go ciekawość. Kiedy już się dowiedział wszystkiego, prychnął i powiedział:

— Powinni byli zostać w domu, skoro nie mogli przypłynąć na własnych statkach.

Jednakże nie był oburzony ani śmiertelnie obrażony, po prostu czuł niechęć do Chińczyków; podobnie jak większość smoków, nie przejmował się zbytnio kwestią własności, jeśli oczywiście nie chodziło o należące do niego klejnoty: nawet podczas tej rozmowy czyścił ogromny, ozdobiony szafirami wisior, który dostał od Laurence’a i którego nie zdejmował poza takimi właśnie chwilami.

— To obraza dla Korony — rzekł Laurence, nerwowo pocierając dłonią nogę, poirytowany bólem; miał ochotę pospacerować po pokładzie. Hammond stał przy relingu tylnego pokładu i palił cygaro; kiedy się zaciągał, żar oświetlał jego bladą, lśniącą od potu twarz. Laurence z goryczą spojrzał na niego przez prawie pusty pokład. — Jestem zdumiony, że i on, i Barham, zignorowali taką zniewagę i nie narobili szumu: to się nie mieści w głowie.

Temeraire zamrugał.

— Myślałem, że za wszelką cenę powinniśmy unikać wojny z Chinami — zauważył rozsądnie, bo wszyscy, nawet sam Laurence, wpajali mu to od wielu tygodni.

— Już bym się prędzej ułożył z Bonapartem, gdyby trzeba było wybrać mniejsze zło — powiedział Laurence, wciąż zbyt wściekły, żeby myśleć logicznie. — Przynajmniej przyzwoicie wypowiedział nam wojnę, zanim zaczął brać do niewoli naszych obywateli, tymczasem ci tutaj rzucają nam bezceremonialnie obelgi w twarz, jakbyśmy nie śmieli na nie odpowiedzieć. No, ale w końcu rząd dał im powody, żeby tak myśleli: banda parszywych psów z podkulonymi ogonami. I pomyśleć — dodał z wściekłością — że ten kundel próbował mnie namówić, żebym się przed nimi płaszczył, wiedząc, że doszło do czegoś takiego…

Temeraire prychnął, zdumiony jego gwałtownością, i trącił go delikatnie pyskiem.

— Nie złość się tak, proszę. Nie wyjdzie ci to na dobre.

Laurence pokręcił głową, ale nie na znak niezgody, i zamilkł, opierając się o Temeraire’a. Rzeczywiście niedobrze było dawać upust złości, ponieważ ludzie, którzy jeszcze zostali na pokładzie, mogli go usłyszeć i uznać to za zachętę do podjęcia nieprzemyślanych działań, a on nie chciał niepokoić Temeraire’a. Nagle wszystko wydało mu się zupełnie jasne: po zignorowaniu takiej zniewagi rząd nie zaprotestowałby przeciwko oddaniu jednego smoka; całe ministerstwo chętnie by się go pozbyło, żeby nie przypominał o tej nieprzyjemnej sprawie, i zadbało o to, by wszystko zatuszowano.

Pogładził bok Temeraire’a.

— Zostaniesz trochę ze mną? — zachęcił go Temeraire. — Lepiej usiądź wygodnie i odpocznij, zamiast się irytować.

Laurence rzeczywiście nie miał ochoty się z nim rozstawać. To ciekawe, jak szybko się uspokoił, czując pod palcami rytmiczne bicie smoczego serca. Wiatr był dość słaby i nie można było odesłać całej wachty pod pokład; dodatkowy oficer z pewnością mógłby się tu przydać.

— Tak, zostanę z tobą. Nie chcę zostawiać Rileya samego, gdy wszyscy są w tak paskudnym nastroju — powiedział i pokuśtykał po koce.

Rozdział 4

Z północnego wschodu wiał coraz silniejszy, bardzo zimny wiatr; Laurence obudził się z płytkiego snu i spojrzał na gwiazdy: minęło zaledwie kilka godzin. Owinął się szczelniej kocami, przytulony do boku Temeraire’a, starając się nie myśleć o bolącej nodze. Na pokładzie panowała dziwna cisza. Pod surowym spojrzeniem Rileya zamilkły prawie wszystkie rozmowy, choć od czasu do czasu Laurence słyszał dochodzące z góry zduszone szepty. Nie świecił księżyc, a jedynym źródłem światła było kilka latarni.

— Zimno ci — odezwał się nieoczekiwanie Temeraire. Laurence odwrócił się i ujrzał jego ogromne, ciemnoniebieskie oczy. — Idź do kajuty, Laurence; musisz wyzdrowieć. Nie pozwolę nikomu skrzywdzić Rileya. Albo Chińczyków, jeśli tak sobie życzył — dodał, choć bez entuzjazmu.

Laurence skinął powoli głową i dźwignął się na nogi. Teraz, kiedy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, przynajmniej na razie, nie było sensu sterczeć na pokładzie.

— Jest ci wygodnie?

— Tak. Dzięki temu żarowi z dołu jest mi całkiem ciepło — rzekł Temeraire.

Laurence rzeczywiście czuł gorąco nawet przez podeszwy butów.

Przyjemnie było schronić się przed wiatrem. Ból w nodze wzmógł się znacznie, kiedy Laurence schodził na górny pokład mieszkalny, lecz ramiona wytrzymały jego ciężar, aż kurcz ustał, i zdołał bez upadku dotrzeć do kajuty.

W kabinie, wyposażonej w kilka niedużych, okrągłych, szczelnych okien i umieszczonej w pobliżu kuchni, wciąż było ciepło pomimo wiatru. Paliła się wisząca lampa, którą zostawił jeden z gońców, a na szafkach leżała otwarta książka Gibbona. Pomimo bólu Laurence zasnął niemal od razu; z delikatnie kołyszącą się koją był zaznajomiony lepiej niż z jakimkolwiek łóżkiem, a cichy plusk wody rozbijającej się o burty okrętu zawsze dodawał mu otuchy.

Obudził się w jednej chwili i wstrzymał oddech, zanim jeszcze otworzył oczy: bardziej wyczuł, niż usłyszał ten dźwięk. Pokład przechylił się wyraźnie, a Laurence wyciągnął rękę, by nie uderzyć w sufit. Jakiś szczur ześliznął się po podłodze aż do dziobowych schowków, po czym odbiegł w ciemność, popiskując z oburzeniem.

Statek wyprostował się prawie od razu: nie było silnego wiatru ani wysokiej fali. Laurence od razu domyślił się, że to Temeraire zerwał się do lotu. Zarzucił pelerynę na nocną koszulę i wyszedł boso. Dobosz wzywał na stanowiska bojowe, miarowy werbel odbijał się echem od drewnianych ścian. Gdy Laurence wygramolił się z kajuty, minął go cieśla z pomocnikami, którzy biegli, aby usunąć prowizoryczne ścianki. Usłyszał kolejny huk: teraz już rozpoznał, że to bomby. U jego boku pojawił się Granby, ubrany trochę bardziej kompletnie, jako że spał w spodniach. Laurence bez wahania wsparł się o jego ramię, przy jego pomocy przepchnął się przez tłum i wydostał na smoczy pokład. Marynarze pędzili do pomp, wyrzucali wiadra za burtę, by nabrać w nie wody i chlusnąć na pokład i żagle. Na końcu zwiniętego grotmarsla wykwitł pomarańczowożółty płomień; jeden z midszypmenów, pryszczaty trzynastolatek, który rano harcował na pokładzie, wskoczył dzielnie na reję z mokrą koszulą w dłoni i zdusił ogień.

Nie było innego światła, więc nie dało się zobaczyć, co się dzieje w górze, a krzyki i inne hałasy zagłuszały odgłosy walki: Temeraire mógłby ryknąć z całej siły, a oni i tak by nic nie usłyszeli.

— Musimy natychmiast wystrzelić racę — powiedział Laurence, odbierając buty od Roland i spodnie od Morgana.

— Calloway, przynieś pudło z racami i proch — zawołał Granby. — To pewnie jest Fleur-de-Nuit; tylko ta rasa widzi w ciemności nawet wtedy, gdy nie świeci księżyc. Gdyby tylko się uciszyli — dodał, mrużąc oczy.

Rozległ się głośny trzask. Laurence upadł, gdy Granby próbował go odciągnąć w bezpieczne miejsce, lecz nadleciało niewiele drzazg. Z dołu popłynęły krzyki: bomba przebiła drewniany pokład i wpadła do kuchni. Z otworu buchnęła gorąca para i rozszedł się zapach solonej wieprzowiny, namoczonej na obiad: jutro będzie czwartek, przypomniał sobie Laurence, wskutek głęboko zakorzenionej rutyny okrętowego życia myśli szybko pojawiały się jedna po drugiej w jego głowie.