Выбрать главу

— Musisz zejść na dół — rzekł Granby, biorąc go znowu pod ramię. — Martin!

Laurence spojrzał na niego ze zdumieniem. Granby nawet tego nie zauważył, a Martin wsunął dłoń pod lewe ramię Laurence’a, jakby był to najbardziej naturalny gest na świecie.

— Nigdzie nie schodzę — oświadczył ostro Laurence. Artylerzysta Calloway przybiegł zdyszany z pudłem. Chwilę później świst pierwszej racy przebił się przez okrzyki i żółtobiały rozbłysk oświetlił niebo. Rozległ się ryk smoka: nie Temeraire’a, głos był zbyt niski, i Laurence zobaczył przez parę sekund, jak Temeraire wisi nad statkiem w pozycji obronnej. Fleur-de-Nuit ominął go, odwracając głowę od światła.

Temeraire natychmiast ryknął i pomknął ku niemu, lecz raca zgasła i znowu wszystko spowiła nieprzenikniona ciemność.

— Jeszcze jedną, jeszcze jedną, do diabła — krzyknął Laurence do Callowaya, który wciąż gapił się w górę, podobnie jak pozostali. — On musi mieć światło. Strzelajcie bez przerwy.

Inni członkowie załogi rzucili się do pomocy, tak że w rezultacie wystrzelono trzy race naraz. Granby przyskoczył do nich by zapobiec marnowaniu zapasów. Potem już wypuszczali race w równych odstępach: gdy jedna gasła, zapalała się następna. Temeraire z rykiem zbliżył się do francuskiego smoka, spowity dymem, którego smugi ciągnęły się za jego skrzydłami w żółtawym świetle; Fleur-de-Nuit zanurkował, by uniknąć jego ataku, i bomby runęły z pluskiem do wody, nie robiąc nikomu krzywdy.

— Ile rac nam zostało? — zapytał cicho Laurence.

— Jakieś pięćdziesiąt — rzucił ponuro Granby: bardzo szybko je zużywali. — I to już razem z racami Allegiance; ich artylerzysta przyniósł nam wszystko.

Calloway zaczął strzelać w dłuższych odstępach, by spowolnić zużycie rac, tak więc przerwy między kolejnymi błyskami znowu wypełniała ciemność. Ich oczy łzawiły od dymu i prób ujrzenia czegoś w słabym, wciąż gasnącym świetle; Laurence zastanawiał się nad tym, jak sobie radzi Temeraire, samotny, na poły ślepy, ze sprawnym, gotowym do walki przeciwnikiem.

— Panie kapitanie — zawołała Roland, stojąca przy relingu sterburty.

Laurence ruszył do niej, podtrzymywany przez Martina, lecz zanim tam dotarli, rozbłysła jedna z ostatnich rac, oświetlając wyraźnie ocean: z tyłu zbliżały się z wiatrem dwie francuskie fregaty, a do burt podpływały wypełnione ludźmi szalupy.

Obserwator z góry również ich zauważył i zawołał:

— Abordaż.

Znowu zrobił się rozgardiasz: marynarze biegli przez pokład, aby rozciągnąć sieć abordażową, Riley zaś ze sternikiem i dwoma najsilniejszymi marynarzami popędzili do podwójnego koła sterowego, żeby podjąć desperacką próbę zmiany kursu okrętu. Nie było sensu uciekać, bo przy tym wietrze francuskie fregaty mogły rozwinąć prędkość co najmniej dziesięciu węzłów, więc i tak by ich dogoniły.

Kuchenny komin rozbrzmiewał stłumionymi krzykami i tupotem stóp, dźwiękami dobiegającymi z pokładów działowych: midszypmeni i porucznicy Rileya już ustawiali przy działach artylerzystów, ich wysokie, podekscytowane głosy powtarzały instrukcje, usiłując wbić do głów zamroczonych jeszcze snem i zdezorientowanych ludzi wiedzę, którą powinni przyswajać przez długie miesiące.

— Calloway, zachowaj trochę rac — powiedział niechętnie Laurence: w ciemności Temeraire będzie narażony na atak Fleur-de-Nuita, poza tym musieli zachować kilka rac, licząc na to, że nadarzy się okazja, aby zadać francuskiemu smokowi dotkliwe rany.

— Przygotować się do odparcia abordażu — ryknął bosman. Allegiance obrócił się wreszcie do wiatru i nastąpiła chwila ciszy: z ciemności dochodziły plusk wody uderzanej wiosłami i miarowe odliczanie Francuzów. Wtedy Riley zawołał:

— Ognia.

Ryknęły działa, plując czerwonym ogniem i dymem: nie sposób było powiedzieć, jakie wyrządziły szkody, ale krzyki i trzask rozłupanego drewna wskazywały na to, że przynajmniej niektóre z pocisków trafiły w cel. Allegiance oddał salwę burtową tuż po obrocie, lecz potem dało o sobie znać niedoświadczenie załogi.

W końcu odezwało się pierwsze działo, jakieś cztery minuty po salwie; drugie działo w ogóle nie wypaliło, podobnie jak trzecie; czwarte i piąte wystrzeliły jednocześnie i najwyraźniej trafiły w szalupy, czyniąc zniszczenie, o czym świadczyły odgłosy, lecz szósty pocisk plusnął do wody, tak samo siódmy. Purbeck zawołał:

— Wstrzymać ogień.

Allegiance znalazł się zbyt daleko: nie mógł oddać kolejnej salwy, nie wykonawszy uprzednio zwrotu. Tymczasem wciąż się zbliżały francuskie łodzie, a wioślarze zmobilizowali się do zwiększenia tempa.

Działa zamilkły, nad wodą płynęły obłoki gęstego dymu. Okręt spowiła ciemność i tylko latarnie rozlewały po pokładzie niewielkie, rozkołysane kałuże światła.

— Musimy cię przenieść na Temeraire’a — powiedział Granby. — Nie oddaliliśmy się jeszcze od brzegu na tyle, żeby tam nie doleciał, a poza tym w pobliżu mogą być okręty: może transportowiec z Halifaksu dotarł już w te okolice.

— Nie mam zamiaru uciekać i oddać Francuzom studziałowy transportowiec — warknął Laurence.

— Jestem pewny, że się utrzymamy, a poza tym nasi mogą odbić okręt, jeśli zawiadomisz flotę — utrzymywał Granby.

Żaden oficer marynarki wojennej nie odważyłby się dyskutować w ten sposób ze swoim dowódcą, lecz awiatorzy mniej przejmowali się dyscypliną, więc Granby mógł sobie na to pozwolić. W istocie jako pierwszy oficer miał obowiązek dbać o bezpieczeństwo kapitana.

— Z łatwością mogliby zaprowadzić okręt do Indii Zachodnich lub do któregoś z hiszpańskich portów, z dala od blokad, i tam go obsadzić załogą. Nie możemy go stracić — powiedział Laurence.

— Mimo wszystko najlepiej by było, gdybyś był na grzbiecie Temeraire’a, bo tam nie mogliby cię dostać — oznajmił Granby. — Trzeba jakoś odciągnąć smoka od walki.

— Za pozwoleniem, sir — wtrącił Calloway, spoglądając znad pudła z racami — gdybym dostał jedno z tych pieprzowych dział, wypełnilibyśmy pocisk proszkiem rozbłyskowym i może zyskałby trochę czasu. — Wskazał podbródkiem ku niebu.

— Porozmawiam z Macreadym — powiedział natychmiast Ferris i popędził odszukać porucznika piechoty morskiej.

Dwaj żołnierze przynieśli spod pokładu elementy lufy działka i zaczęli strzelać, a Calloway ostrożnie otworzył pieprzowy pocisk. Artylerzysta wysypał mniej więcej połowę pieprzu i otworzył pudełko z proszkiem rozbłyskowym, po czym wyjął zwinięty papier i starannie zamknął pudełko. Wychylił się za burtę, podtrzymywany przez dwóch pomocników, rozwinął papier i wsypał żółty proszek do pocisku, odwracając twarz i zerkając tam tylko jednym okiem; na jego policzku widniały czarne blizny, pamiątki po poprzednich eksperymentach z proszkiem, który nie potrzebował zapalnika i mógł wybuchnąć przy niewielkim uderzeniu z o wiele większą mocą niż normalny proch.

Zamknął pocisk, a papier wrzucił do wiadra z wodą. Jego pomocnicy wylali wodę za burtę, Calloway zaś uszczelnił pocisk smołą, a potem go natłuścił i umieścił w lufie.

— Gotowe. Nie twierdzę, że wybuchnie, ale są na to duże szanse — rzekł, wycierając ręce z wyraźną ulgą.