— Bardzo dobrze — powiedział Laurence. — Przygotujcie się i zachowajcie ostatnie trzy race, żebyśmy mieli światło. Macready, wyznaczysz najlepszego człowieka do działa. Musi trafić w łeb, żeby coś z tego wyszło.
— Harris, ty się tym zajmiesz — powiedział Macready do chudego, kościstego młodzieńca w wieku może osiemnastu lat i dodał do Laurence’a: — Młode oko jest najlepsze przy długim strzale, sir; już on nie spudłuje.
Ich uwagę przyciągnęły gniewne pomruki dobiegające z części transportowca należącej do marynarzy. Na pokład wyszedł Sun Kai w towarzystwie dwóch służących, którzy nieśli ogromny kufer. Marynarze i większość awiatorów czekali przy burtach, by odeprzeć abordaż, z pistoletami i kordami w dłoniach; mimo że łodzie się zbliżały, jeden mężczyzna, z piką w dłoni, zrobił krok w kierunku chińskiego posła. Bosman grzmotnął go zawiązanym w supeł końcem liny i warknął:
— Nie opuszczać stanowisk, chłopcy.
W całym tym zamieszaniu Laurence prawie zapomniał o nieudanej kolacji: wydawało się, że doszło do niej kilka tygodni temu, ale Sun Kai wciąż miał na sobie tę samą haftowaną szatę i szedł spokojnie z dłońmi wsuniętymi w rękawy, a załoga była w takim stanie, że mogła to uznać za prowokację.
— A niech go piekło pochłonie. Musimy go stąd zabrać. Pod pokład, Sun Kai, pod pokład — zawołał, wskazując na schodnię.
Sun Kai tylko dał znak swoim ludziom, by szli dalej, i wkroczył na smoczy pokład, a oni podążali za nim trochę wolniej, obciążeni kufrem.
— Gdzie jest ten cholerny tłumacz? — jęknął Laurence. — Dyer, idź i zobacz…
Służący postawili właśnie kufer, otworzyli zamek i podnieśli wieko. Tłumacz nie był już potrzebny: na słomianej wyściółce leżały rakiety, misternie wykonane, czerwone, niebieskie i zielone, zupełnie jak z dziecięcych wierszyków, pokryte fantastycznymi złotymi i srebrnymi wzorami, i nie pozostawiające żadnych wątpliwości co do przeznaczenia.
Calloway wyjął szybko jedną, błękitną w białe i żółte paski, a jeden ze służących pokazał mu na migi, jak ją odpalić.
— Tak, tak — rzucił zniecierpliwiony artylerzysta, przysuwając wolno tlący się lont. Rakieta wystrzeliła w górę i znikła w ciemności, osiągając większą wysokość niż race.
Najpierw pojawił się biały błysk, potem rozległ się głośny huk, który odbił się echem od wody. W powietrzu rozprzestrzenił się krąg migocących żółtych gwiazd. Fleur-de-Nuit zaskrzeczał żałośnie. Ukazał się wyraźnie jakieś sto jardów wyżej i Temeraire natychmiast ruszył ku niemu, sycząc wściekle.
Zaskoczony Fleur-de-Nuit zanurkował, omijając rozczapierzone szpony Temeraire’a, ale tym samym znalazł się w zasięgu działka pieprzowego.
— Ognia, Harris! — ryknął Macready, a młody żołnierz przymrużył oko i pociągnął za sznur spustowy.
Pocisk poleciał prosto do celu, choć odrobinę za wysoko. Niemniej z czoła Fleur-de-Nuita wyrastały wąskie, zakrzywione rogi: pocisk uderzył o nie, a proszek rozbłyskowy eksplodował jaskrawą bielą. Smok ponownie zaskrzeczał, tym razem z bólu, i szybko oddalił się od okrętu, znikając w ciemności; przemknął nad nimi tak nisko, że aż zadrżały żagle, szarpnięte podmuchem wznieconym przez jego skrzydła.
Harris wyprostował się i uśmiechnął szeroko, pokazując dziury po brakujących zębach, a potem nagle upadł na pokład bez ręki, z wyrazem zdziwienia na twarzy. Runął bezwładnie na Macready’ego. Laurence wyciągnął z ramienia drzazgę długości noża i otarł krew Harrisa z twarzy. Działko było pogruchotane: załoga Fleur-de-Nuita zdołała zrzucić w chwili odlotu smoka bombę, która trafiła prosto w działko.
Marynarze odciągnęli ciało Harrisa i wrzucili je do morza; nikt inny nie zginął. Świat był dziwnie przytłumiony; Calloway posłał w niebo dwa kolejne fajerwerki, które wybuchły niczym gwiazda, oświetlając prawie połowę nieba, lecz Laurence usłyszał eksplozje tylko w lewym uchu.
Po ucieczce Fleur-de-Nuita Temeraire powrócił na pokład; kiedy siadał, okręt zakołysał się nieznacznie.
— Pospieszcie się — rzucił, podsuwając łeb, by uprzężnicy mogli mu założyć uprząż. — Jest bardzo szybka, a światło chyba nie poraziło jej tak mocno jak tamtego smoka, z którym walczyliśmy jesienią; ma jakieś inne oczy.
Dyszał ciężko, a jego skrzydła nieco drżały: długo wisiał w powietrzu, choć nie był przyzwyczajony do wykonywania takiego manewru.
Sun Kai, który pozostał na pokładzie i obserwował wszystko uważnie, nie zaprotestował przeciwko zakładaniu uprzęży. Być może, pomyślał rozgoryczony Laurence, nie przeszkadza im to, kiedy ryzykują własne głowy. Nagle dostrzegł na deskach krople ciemnoczerwonej krwi.
— Gdzie jesteś ranny?
— To nic poważnego; trafiła mnie tylko dwa razy — odparł Temeraire, po czym obrócił łeb i polizał prawy bok; miał tam płytkie rozcięcie, a inny ślad po pazurach widniał wyżej na grzbiecie.
Dwa razy to było o wiele za dużo. Laurence wezwał Keynesa, wysłanego z nimi w podróż, a ten zabrał się do opatrywania skaleczeń bandażami.
— Nie powinieneś ich zaszyć?
— Oczywiście, że nie — odparł Keynes. — Tak będzie dobrze; trudno to nawet nazwać ranami. Nie martw się.
Macready już się pozbierał i teraz otarł czoło wierzchem dłoni. Spojrzał podejrzliwie na lekarza po tej odpowiedzi, a potem zerknął na Laurence’a, gdy Keynes kontynuował pracę, mamrocząc coś o nadopiekuńczych kapitanach i troskliwych kwokach.
Sam Laurence odczuł ulgę i był zbyt wdzięczny, żeby zganić lekarza.
— Jesteście gotowi, panowie? — zapytał, sprawdzając pistolety i szpadę, tym razem porządną marynarską broń z prostą rękojeścią, wykonaną z hiszpańskiej stali; jej ciężar dodał mu pewności siebie.
— Gotowi, sir — odpowiedział Fellowes i zaciągnął ostatni rzemień.
Temeraire wyciągnął łapę i podsadził Laurence’a na grzbiet.
— Pociągnij mocno, trzyma? — zawołał, gdy Laurence zajął pozycję i zapiął uprząż.
— Dobrze napięta — odpowiedział Laurence, opadłszy całym ciałem na rzemienie uprzęży. — Dziękuję, Fellowes, dobra robota. — Granby, poślij strzelców na maszty, do pomocy żołnierzom, a resztę do odpierania abordażu.
— Tak jest. Tylko, Laurence… — zaczął Granby, najwyraźniej znowu chcąc namówić Laurence’a do oddalenia się z Temeraire’em z pola bitwy.
Laurence ubiegł go i szybko trącił kolanem bok Temeraire’a. Allegiance po raz kolejny zakołysał się pod ogromnym ciężarem smoka i w końcu wzbili się razem w górę.
Powietrze nad okrętem, przesycone gryzącym, siarkowym dymem z fajerwerków, przyklejało się do języka i skóry pomimo zimnego wiatru.
— Tam jest — powiedział Temeraire, wznosząc się wyżej. Laurence dostrzegł nadlatującego z góry Fleur-de-Nuita.
Smoczyca rzeczywiście zadziwiająco szybko doszła do siebie po oślepieniu światłem, szybciej niż inni przedstawiciele tej rasy, i Laurence zastanawiał się, czy nie jest to jakaś nowa krzyżówka.
— Zaatakujemy? — zapytał Temeraire.
Laurence zawahał się. Aby Temeraire nie wpadł w ręce Francuzów, należało przede wszystkim unieszkodliwić Fleur-de-Nuita, bo gdyby Allegiance został zmuszony do poddania się, a Temeraire musiałby podjąć próbę powrotu na brzeg, smoczyca nękałaby ich w ciemności przez całą drogę do domu. Z drugiej strony francuskie fregaty mogły wyrządzić o wiele większą szkodę transportowcowi: ogień artyleryjski zdziesiątkowałby Anglików, strata Allegiance stanowiłaby dotkliwy cios i dla Królewskiej Marynarki, i dla Korpusu: duże transportowce były wyjątkowo cenne.