Temeraire w zasadzie nie wylądował, ale niezgrabnie spadł na pokład i rozkołysał cały statek. Laurence zaczął odpinać karabińczyki, zanim jeszcze dotknęli desek. Zsunął się po boku Temeraire’a, nie trzymając się rzemieni. Chora noga ugięła się pod nim, kiedy opadł ciężko na pokład, lecz zaraz dźwignął się i powlókł do głowy smoka.
Keynes już robił swoje, uwalany po łokcie czarną krwią. By ułatwić mu pracę, Temeraire przechylił się powoli na bok, a uprzężnicy przyświecali lekarzowi. Laurence opadł na kolana i przycisnął policzek do miękkiego pyska Temeraire’a; ciepła krew zalała mu spodnie, a oczy piekły go tak bardzo, że wszystko widział nieostro. Nie bardzo wiedział, co mówi ani czy ma to sens, lecz Temeraire w odpowiedzi owionął go ciepłym oddechem, choć się nie odezwał.
— No, mam. Teraz dajcie mi szczypce. Allen, przestań się wygłupiać albo wystaw głowę za burtę — powiedział Keynes gdzieś za jego plecami. — Dobrze. Czy żelazo jest gorące? Uważaj, Laurence. Niech się teraz nie rusza.
— Wytrzymaj, mój drogi — powiedział Laurence, głaszcząc Temeraire’a po nosie. — Wytrzymaj i nie ruszaj się teraz.
Temeraire tylko syknął i wciągnął powietrze przez czerwone, rozdęte nozdrza; jedno uderzenie serca, drugie, potem wypuścił powietrze, a na tacy zagrzechotał kolczasty pocisk, wyjęty przez Keynesa. Temeraire jeszcze raz syknął z bólu, kiedy przyłożono mu do rany rozgrzane żelazo. Laurence omal nie zwymiotował, poczuwszy zapach przypalonego mięsa.
— No, już po wszystkim. Rana jest czysta. Pocisk doszedł aż do mostka — powiedział Keynes.
Wiatr rozwiał dym i nagle Laurence znowu usłyszał kanonadę artyleryjską i inne dźwięki. Świat ponownie nabrał kształtu i znaczenia.
Laurence dźwignął się z trudem i stanął na chwiejnych nogach.
— Roland — powiedział — dowiedz się z Morganem, czy mają tu jakieś niepotrzebne kawałki płótna żaglowego i watoliny. Musimy przygotować mu posłanie.
— Morgan nie żyje, sir — odpowiedziała Roland, a Laurence dopiero teraz zobaczył w świetle lampy, że jej brudna twarz lśni od łez, nie od potu. — Pobiegnę z Dyerem.
Nie czekali, aż kiwnie głową, lecz od razu popędzili; przerażająco mali pośród rosłych marynarzy. Patrzył za nimi przez chwilę, a potem odwrócił się z zaciętą miną.
Tylny pokład był pokryty tak grubą warstwą krwi, że lśnił, jakby go świeżo pomalowano. Liczba ofiar i brak większych zniszczeń takielunku wskazywały na to, że Francuzi musieli użyć kartaczy, i rzeczywiście Laurence dostrzegł na pokładzie ich porozrzucane fragmenty. Francuzi wyprawili w łodziach wszystkich ludzi nie należących do załóg szkieletowych i teraz jakichś dwustu zdesperowanych mężczyzn usiłowało wedrzeć się na Allegiance, rozwścieczonych utratą fregaty. Z liny każdego z haków abordażowych chciało skorzystać czterech lub pięciu, inni czepiali się relingów, a Brytyjczycy bronili całej długości burty, strzelając z pistoletów, tnąc szpadami i dźgając długimi pikami napierających nieprzyjaciół.
Nigdy wcześniej Laurence nie oglądał akcji abordażowej z takiej dziwnej pozycji, jednocześnie blisko i z dystansu. Nerwowo przygotował pistolety. Nie zauważył zbyt wielu członków załogi: brakowało Granby’ego i Evansa, drugiego porucznika. Przez chwilę dostrzegł w świetle lampy jasne włosy Martina, który skoczył na kubryk, aby kogoś odciąć, a potem zniknął, zmieciony uderzeniem maczugi ogromnego Francuza.
— Laurence.
Usłyszał swoje imię, a przynajmniej bardzo podobne słowo, dziwnie wyciągnięte w trzy sylaby, coś w rodzaju „Lao-ren-tse”, i odwrócił się. Sun Kai pokazywał na północ, zgodnie z kierunkiem wiatru, lecz ostatni fajerwerk już dogasał, więc Laurence nie zdołał niczego tam zobaczyć.
Nagle Fleur-de-Nuit głośno ryknął. Wykonał ostry skręt, uwalniając się od Nitidusa i Dulcii, którzy nie przestawali go nękać, i odleciał szybko na wschód, znikając w ciemności. Dosłownie chwilę później rozległ się głęboki ryk Regal Coppera i bardziej piskliwe wrzaski Yellow Reaperów: smoki przeleciały nad Allegiance, rozpędzając skrzydłami resztki dymów, a ich załogi wystrzeliły race we wszystkich kierunkach.
Załoga drugiego francuskiego okrętu natychmiast wygasiła wszystkie światła, licząc na ucieczkę w noc, lecz Lily poprowadziła formację tak nisko nad nim, że aż zatrzęsły się maszty. Po dwóch przelotach Laurence zobaczył w blasku czerwonej racy, jak francuska flaga opada powoli, a napastnicy na pokładzie Allegiance rzucają broń i klękają, sygnalizując kapitulację.
Rozdział 5
…a Państwa Syn dowiódł, że jest Bohaterem i Dżentelmenem. Ta Strata musi zasmucać wszystkich, którzy mieli Zaszczyt Go poznać, a tym bardziej tych, którzy mogli pełnić z Nim służbę i dostrzec Jego w pełni już ukształtowany szlachetny Charakter mądrego i odważnego Oficera, oddanego Krajowi i Koronie. Ufam, że znajdziecie pewną Pociechę w tym, że umarł tak samo, jak by żył, mężnie, skłaniając głowę jedynie przed Bogiem Wszechmogącym, pewny, że zajmie Honorowe Miejsce pośród tych, którzy poświęcili Wszystko dla Ojczyzny.
Z poważaniem,
Odłożył pióro i złożył kartkę. List wydał mu się żałośnie nieporadny i nieudolny, lecz nie stać go było na nic więcej. Stracił kilku równych mu wiekiem przyjaciół, kiedy był midszypmenem i młodym porucznikiem, a także trzynastoletniego chłopca, gdy po raz pierwszy objął dowództwo, ale nigdy wcześniej nie musiał pisać listu do rodziców dziesięciolatka, który powinien był siedzieć w szkolnej ławce i bawić się ołowianymi żołnierzykami.
To był już ostatni z listów, które musiał napisać, i najkrótszy, jako że nie miał zbyt wiele do powiedzenia o wcześniejszych aktach męstwa. Laurence odłożył list i zaczął pisać następny, bardziej osobisty, do matki: wiadomość o starciu z pewnością znajdzie się w „Gazette”, co by ją pewnie zaniepokoiło. Po wcześniejszych listach trudno mu było przejść na mniej oficjalny ton, więc ograniczył się do zapewnienia jej, że on i Temeraire mają się dobrze, uznawszy ich rany za niezbyt poważne. Wcześniej sporządził obszerny raport z bitwy dla Admiralicji. Nie miał ochoty przedstawiać jej teraz w łagodniejszej wersji.
Uporawszy się z korespondencją, zamknął nieduży sekretarzyk i zebrał listy, zapieczętowane i zawinięte w impregnowany materiał dla ochrony przed deszczem lub morską wodą. Potem długo siedział w milczeniu, patrząc przez okno na ocean.
Na smoczy pokład musiał iść powoli, w kilku etapach. Kiedy tam dotarł, pokuśtykał do relingu lewej burty, by odpocząć, udając, że chce zerknąć na zdobyty okręt, Chanteuse. Jego żagle powiewały na wietrze, a na rejach, niczym pracowite mrówki, uwijali się marynarze zajęci naprawą takielunku.
Smoczy pokład wyglądał teraz zupełnie inaczej, jako że zebrali się tam prawie wszyscy członkowie formacji. Temeraire’owi przydzielono niemal całą część od strony sterburty, by mógł dochodzić do zdrowia, a pozostałe smoki leżały obok siebie prawie nieruchomo, splatając wielobarwne łapy. Sam Maksimus zajmował niemal całą wolną przestrzeń, spoczywając na dnie; nawet Lily, która zwykle nie zniżała się do kłębienia się z innymi, musiała teraz ułożyć na nim ogon i skrzydło, a Messoria i Immortalis, starsze i mniejsze smoki, bez skrępowania wyciągnęły się po prostu na wielkim grzbiecie Maksimusa, zwieszając łapy.
Pogrążone w drzemce smoki wydawały się zupełnie zadowolone. Jedynie Nitidus nie lubił leżeć zbyt długo, więc teraz z zainteresowaniem zataczał koła nad fregatą: trochę za nisko jak na gust marynarzy z Chanteuse, co można było rozpoznać po ich nerwowym zachowaniu. Nigdzie nie było Dulcii i Laurence domyślał się, że pewnie już odleciała do Anglii z meldunkiem o potyczce.