Выбрать главу

Wyczuli, że sam Laurence jest zaniepokojony, więc nie zgłębiali tej sprawy. Kiedy Warren otworzył usta, jakby zamierzał zadać jakieś pytanie, Sutton trącił go łokciem i wysłał gońca po talię kart. Rozpoczęli partyjkę i niebawem dołączyła do nich Harcourt, skoro opuścili grono oficerów marynarki. Laurence dopił kawę i ulotnił się dyskretnie.

Temeraire siedział i wpatrywał się w puste morze. Przespał cały dzień i obudził się niedawno, by spożyć kolejny ogromny posiłek. Przesunął się nieco, robiąc Laurence’owi miejsce na przedniej łapie, po czym westchnął cicho i owinął się wokół niego.

— Nie bierz tego do siebie. — Laurence wiedział, że udziela rady, której sam by nie posłuchał, lecz bał się, że Temeraire może popaść w melancholię, jeśli będzie zbyt długo rozpamiętywał zatopienie okrętu. — Ta druga fregata była przy naszej lewej burcie, więc prawdopodobnie dopadliby nas od zawietrznej, a gdyby zgasili wszystkie światła, Lily i inni nie zdołaliby nas znaleźć w ciemności. Uratowałeś życie wielu ludziom, a także ocaliłeś Allegiance.

— Nie czuję się winny — powiedział Temeraire. — Nie miałem zamiaru jej zatapiać, ale nie jest mi przykro z tego powodu. Chcieli zabić wielu naszych i oczywiście na to bym im nie pozwolił. Chodzi o marynarzy. Patrzą na mnie teraz tak dziwnie i w ogóle się nie zbliżają.

Laurence nie mógł ani temu zaprzeczyć, ani dodać mu otuchy. Marynarze woleli uważać smoka za bojową maszynę, coś w rodzaju okrętu, który jakimś cudem oddycha i lata, narzędzie kierowane wolą człowieka. Mogli zrozumieć jego silę i brutalną moc, naturalne odzwierciedlenie jego rozmiarów. Bali się go tak samo, jak by się bali ogromnego, niebezpiecznego człowieka. Lecz boski wiatr miał w sobie coś nadprzyrodzonego, a tragedia Valérie przekraczała ludzkie pojęcie: przywodziła na myśl nieprawdopodobne stare legendy o zsyłanym przez niebiosa ogniu i zniszczeniu.

Laurence już wspominał bitwę jak jakiś koszmarny sen: bezustanne rozbłyski fajerwerków i czerwony ogień armatni, popielato-białe oczy Fleur-de-Nuita w ciemności, gorzki smak dymu, a przede wszystkim nadciągająca powoli fala, podobna do opadającej kurtyny. Pogładził łapę Temeraire’a i obaj obserwowali w milczeniu słaby ślad torowy.

Okrzyk „Żagiel!” rozległ się o świcie: William of Orange pojawił się na horyzoncie, dwa rumby od prawej ćwiartki dziobowej. Riley popatrzył przez lunetę.

— Zarządzimy wczesne śniadanie. Obwoła nas dobrze przed dziewiątą.

Chanteuse znalazł się między oboma większymi okrętami i obwołał zbliżający się transportowiec: miał popłynąć do Anglii wraz z jeńcami, gdzie zostanie wyceniony jako pryz. Było bardzo zimno, świeciło słońce, niebo przybrało intensywny odcień błękitu, typowy dla zimy, a Chanteuse wyglądał bardzo pogodnie z rozwiniętymi bramslami i bombramżaglami. Można by się spodziewać bardziej radosnego nastroju, jako że rzadko się zdarzało, aby transportowiec zdobył okręt wojenny: zgrabny, czterdziestoczterodziałowy żaglowiec, który z pewnością nada się do służby, a do tego dochodziło jeszcze pogłówne za jeńców. Lecz atmosfera nie poprawiła się przez noc i marynarze pracowali w milczeniu. Sam Laurence nie spał najlepiej i teraz stał na pokładzie i obserwował zbliżającego się Williama, rozmyślając nad tym, że niebawem znowu zostaną sami.

— Witam, kapitanie — rzekł Hammond, stając obok niego przy relingu.

Laurence nie miał ochoty na rozmowę i specjalnie tego nie ukrywał, lecz Hammond nawet na niego nie zerknął, tylko wpatrywał się z nieprzyzwoitą satysfakcją w Chanteuse.

— Trudno wymarzyć sobie lepszy początek podróży — powiedział.

Cieśla i jego pomocnicy naprawiali w pobliżu pokład; jeden z nich, pogodny, przygarbiony młodzieniec o nazwisku Leddowes, który zaokrętował się w Spithead i już został uznany za okrętowego błazna, przysiadł, usłyszawszy tę uwagę, i spojrzał na Hammonda z wyraźną odrazą, aż w końcu cieśla Eklof, ogromny małomówny Szwed, grzmotnął go ogromną pięścią w plecy, zapędzając z powrotem do pracy.

— Dziwi mnie, że pan tak myśli — rzekł Laurence. — Nie wolałby pan zdobyć okrętu liniowego?

— Nie, nie — odpowiedział Hammond, nie zważając na sarkazm. — Nie mogło być lepiej. Wie pan, że jeden z pocisków przeszedł przez kajutę księcia? Zginął jeden z jego strażników, a drugi, ciężko ranny, zmarł w nocy. Książę strasznie się wściekł. Francuska marynarka wojenna dała nam w ciągu jednej nocy więcej, niż moglibyśmy osiągnąć za pomocą wielomiesięcznych zabiegów dyplomatycznych. Myśli pan, że można by mu przedstawić kapitana zdobytego okrętu? Oczywiście powiedziałem im, że zaatakowali nas Francuzi, ale dobrze by było im to dowieść.

— Nie będziemy paradować z pokonanym oficerem jak triumfujący Rzymianie — oznajmił spokojnie Laurence.

Sam trafił raz do niewoli, jeszcze jako bardzo młody midszypmen, i dobrze pamiętał nienaganne zachowanie francuskiego kapitana, który z powagą poprosił go, żeby dał słowo honoru, iż nie ucieknie.

— Jasne, rozumiem… Chyba nie wyglądałoby to najlepiej — rzekł Hammond, ustępując z wielkim żalem, po czym dodał: — Chociaż szkoda by było…

— Czy to wszystko? — przerwał mu Laurence, pragnąc zakończyć rozmowę.

— Och… Przepraszam, że przeszkodziłem — bąknął niepewnie Hammond i w końcu spojrzał na Laurence’a. — Chciałem tylko przekazać, że książę wyraził życzenie spotkania się z panem.

— Dziękuję — rzekł stanowczo Laurence.

Wydawało się, że Hammond chce jeszcze coś powiedzieć, może nakłonić Laurence’a, żeby od razu zszedł pod pokład, albo też udzielić mu jakiejś rady, lecz ostatecznie nie ośmielił się tego zrobić i odszedł szybko, skinąwszy głową.

Laurence nie miał ochoty na rozmowę z Yongxingiem, a tym bardziej na nauki moralne. Jego nastroju wcale nie poprawił fakt, że musiał kuśtykać nieporadnie aż na rufę okrętu do pomieszczeń księcia. Kiedy chińscy służący spróbowali go zmusić do czekania w przedpokoju, rzucił krótko:

— Niech da znać, kiedy będzie gotowy.

Odwrócił się, żeby sobie pójść. Nastąpiła gorączkowa narada, jeden z chińskich służących nawet stanął w drzwiach, aby zagrodzić mu drogę, lecz po chwili wprowadzono go prosto do ogromnej kajuty.

Obie dziury wybite w przeciwległych ścianach zapchano kłębami niebieskiego jedwabiu, mimo to od czasu do czasu przeciąg podrywał zwisające ze ściany długie płachty pokrytego pismem pergaminu. Yongxing siedział wyprostowany na fotelu obitym czerwonym suknem przy niewielkim sekretarzyku z lakierowanego drewna. Pomimo kołysania okrętu jego dłoń z pędzelkiem przesuwała się pewnie od kałamarza do papieru, nie roniąc kropli, a lśniące, świeżo nakreślone słowa układały się w idealnie równe linie i rzędy.

— Chciał się pan ze mną widzieć — powiedział Laurence.

Yongxing skończył pisać i odłożył pędzelek, nie odzywając się. Sięgnął po kamienną pieczęć, umieszczoną w czerwonym tuszu, i odcisnął ją u dołu strony. Potem złożył kartkę i położył ją z boku na innej podobnej, obie zaś wsunął do saszetki z nawoskowanego materiału.