Выбрать главу

— Feng Li — zawołał.

Laurence drgnął. Nie zauważył dotąd stojącego w kącie kajuty służącego, ubranego w obszerną szatę z ciemnoniebieskiej bawełny, który teraz wysunął się do przodu. Feng był wysokim mężczyzną, lecz tak bardzo się garbił, że Laurence widział tylko nienaganną linię jego ciemnych wygolonych włosów. Chińczyk zerknął z ciekawością na Laurence’a, po czym podniósł sekretarzyk i odniósł go na bok, nie wylewając ani kropli atramentu.

Pospiesznie przystawił Yongxingowi podnóżek i wrócił w kąt kajuty: najwyraźniej książę nie zamierzał odesłać go na czas rozmowy. Yongxing siedział sztywno, opierając ramiona o poręcze fotela, lecz nie zaproponował Laurence’owi, aby usiadł, chociaż pod przeciwległą ścianą stały dwa krzesła. To od razu określiło ton ich spotkania; Laurence poczuł, że jego barki sztywnieją, zanim jeszcze Yongxing się odezwał.

— Płyniesz z nami jedynie z konieczności — powiedział zimno Yongxing — ale wyobrażasz sobie, że wciąż jesteś towarzyszem Lung Tien Xianga i możesz go traktować jak swoją własność. I oto stało się najgorsze: przez swoje podłe i nierozważne zachowanie naraziłeś go na poważne rany.

Laurence zacisnął mocno usta. Wiedział, że nie będzie w stanie udzielić uprzejmej odpowiedzi. Kwestionował własne postępowanie, tak przed przystąpieniem do bitwy, jak i podczas tej całej długiej nocy, kiedy przypominał sobie huk tamtej strasznej salwy i charkot Temeraire’a, lecz czym innym była krytyka w wykonaniu Yongxinga.

— Czy to wszystko? — zapytał.

Yongxing spodziewał się pewnie, że Laurence będzie się przed nim płaszczył albo prosił o przebaczenie, bo ta krótka odpowiedź najwyraźniej go rozsierdziła.

— Czy ty zupełnie jesteś pozbawiony zasad? — powiedział. — Ani odrobiny wyrzutów sumienia. Posłałbyś Lung Tien Xianga na śmierć z taką łatwością, z jaką byś zajeździł konia. Nie wolno ci już z nim latać i nie będziesz dopuszczał do niego tych swoich pospolitych służących. Odtąd będą go pilnować moi strażnicy…

— Może pan iść do diabła — wypalił Laurence. Yongxing zamilkł, bardziej zaskoczony niż obrażony faktem, że ktoś ośmielił się mu przerwać, Laurence zaś dokończył: — A co do pańskich strażników, to jeśli któryś z nich postawi nogę na smoczym pokładzie, każę Temeraire’owi wyrzucić go za burtę. Miłego dnia.

Skłonił się i nie wysłuchał odpowiedzi, nawet jeśli Yongxing jej udzielił, tylko opuścił kajutę. Służący wpatrywali się w niego, gdy ich mijał, lecz tym razem nie próbowali go zatrzymać; szedł szybko, forsując nogę. Zapłacił za tę brawurę: kiedy dotarł do swojej kajuty na samym końcu długiego okrętu, jego noga zaczęła drgać, jakby rozpierana potężnym pulsem. Laurence z ogromną ulgą opadł w fotel i napił się wina, by ukoić gniew. Może go poniosło, ale niczego nie żałował; Yongxing powinien wiedzieć, że nie wszyscy brytyjscy oficerowie i dżentelmeni będą się przed nim płaszczyć i spełniać jego tyrańskie kaprysy.

Zadowolony ze swojego wniosku Laurence musiał przyznać w duchu, że jego bunt wzmacniało przekonanie, że Yongxing nigdy nie zmieni zdania co do najistotniejszego punktu, rozdzielenia go z Temeraire’em. Ministerstwo, w osobie Hammonda, może coś zyska w zamian za swoją uległość, lecz Laurence nie miał nic ważnego do stracenia. Przygnębiony tą myślą odstawił kieliszek i siedział w posępnym nastroju, rozcierając bolącą nogę, opartą o szafkę. Na pokładzie rozległo się sześć uderzeń dzwonka, a potem Laurence usłyszał gwizd bosmański, tupot nóg marynarzy zbiegających na śniadanie, i z kuchni dobiegł zapach mocnej herbaty.

Laurence dopił wino, wstał wreszcie i ruszył do kajuty Rileya. Zamierzał go poprosić o wystawienie na smoczy pokład kilku żołnierzy piechoty morskiej, którzy by odpędzali Chińczyków. Kiedy zapukał do drzwi i wszedł, zobaczył z zaskoczeniem i niezadowoleniem, że przy biurku Rileya siedzi Hammond z nieco skruszoną i zalęknioną miną.

— Laurence — rzekł Riley, podsuwając mu krzesło. — Rozmawiam z panem Hammondem o naszych pasażerach. — Laurence zauważył, że sam Riley jest zmęczony i zaniepokojony. — Zwrócił moją uwagę na fakt, że wszyscy przebywają pod pokładem od chwili ujawnienia informacji o statkach Kampanii Wschodnio-indyjskiej. Nie możemy trzymać ich tam przez siedem miesięcy: czasem trzeba im pozwolić wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Z pewnością nie będziesz się sprzeciwiał… Moim zdaniem powinniśmy im pozwolić na spacery po smoczym pokładzie, z dala od marynarzy.

Była to najgorsza propozycja z możliwych, złożona w najmniej sprzyjającym momencie. Laurence spojrzał na Hammonda z irytacją przemieszaną z rozpaczą: ten człowiek miał wybitny talent do wywoływania katastrof, a perspektywa borykania się podczas długiej podróży z jego kolejnymi politycznymi machinacjami była coraz bardziej ponura.

— Przepraszam cię za ten kłopot — dodał Riley, gdy Laurence nic nie powiedział. — Ale nie wiem, co innego można by wymyślić. Chyba jest dość miejsca?

To także nie podlegało dyskusji. Przy tak niewielkiej liczbie awiatorów na pokładzie i prawie pełnej obsadzie okrętu niesprawiedliwie byłoby prosić marynarzy, żeby oddali część swojego pokładu, bo to tylko zaogniłoby i tak już napięte stosunki. Praktycznie rzecz biorąc, Riley miał rację, i jako kapitan okrętu mógł decydować o tym, gdzie wolno chodzić pasażerom, lecz groźba Yongxinga sprowadziła to do kwestii zasad. Laurence miał ochotę wyznać wszystko Rileyowi i zrobiłby to, gdyby nie było tu Hammonda, skoro jednak…

— Być może — wtrącił pospiesznie Hammond — kapitan Laurence martwi się, że ich obecność zirytuje smoka. Proponuję, żebyśmy wydzielili im część pokładu, dokładnie zaznaczoną. Możemy rozciągnąć sznur albo choćby namalować linię.

— Rzeczywiście byłoby dobrze, gdyby wyjaśnił im pan z łaski swojej, gdzie przebiega granica, panie Hammond — powiedział Riley.

Laurence nie mógł otwarcie zaoponować, nie wyjaśniwszy, co się stało wcześniej, a nie chciał tego robić przy Hammondzie, bo ten by to jednoznacznie skomentował. Poza tym i tak nic by to nie dało. Riley by go zrozumiał — a przynajmniej na to liczył Laurence, choć nie miał absolutnej pewności — niemniej nie rozwiązałoby to problemu, a Laurence nie wiedział, co jeszcze można by zrobić.

Nie poddał się, wcale nie, ale nie zamierzał się żalić i przysparzać kłopotów Rileyowi.

— Proszę im też przekazać, panie Hammond — rzekł Laurence — że nie wolno im wnosić na pokład żadnej broni, ani palnej, ani siecznej, a w razie walki mają natychmiast zejść pod pokład. I nie będę tolerował wtrącania się w sprawy członków mojej załogi albo Temeraire’a.

— Ale oni też mają żołnierzy — zaprotestował Hammond. — Z pewnością zechcą od czasu do czasu odbyć musztrę…

— Z tym mogą poczekać, aż wrócą do Chin — powiedział Laurence.

Hammond wyszedł za nim i dogonił go przy drzwiach do jego kajuty; dwóch członków obsługi naziemnej wniosło tam właśnie krzesła, a Roland i Dyer rozkładali talerze na stole. Pozostali kapitanowie smoków mieli przed odlotem zjeść śniadanie z Laurence’em.

— Proszę mi poświęcić jeszcze chwilkę — powiedział Hammond. — Niech mi pan wybaczy, że posłałem pana do księcia Yongxinga, wiedząc, w jakim jest nastroju. Zapewniam, że winą za wynikłą z tego kłótnię obarczam tylko siebie, ale mimo wszystko proszę o wyrozumiałość…

Laurence wysłuchał tego, marszcząc czoło, i teraz rzekł z niedowierzaniem:

— Twierdzi pan, że był pan świadom…? Że przedłożył pan tę propozycję kapitanowi Rileyowi, wiedząc, że zabroniłem im wstępu na pokład?