— Dziękuję, Jane. Cieszę się, że cię widzę — powiedział i ruszył z nią w kierunku oberży, w której się zatrzymała, choć nie wierzył, że zdoła przełknąć cokolwiek. — Skąd się tu wzięłaś? Mam nadzieję, że nic się nie stało Ekscidiumowi?
— Nie, bynajmniej, chyba że się nabawił niestrawności — odparła. — Po prostu Lily i kapitan Harcourt bardzo dobrze sobie radzą, więc Lenton przydzielił im podwójny patrol i dał mi kilka dni wolnego. Ekscidium uznał to za pretekst do bezzwłocznego zjedzenia trzech tłustych krów, paskudny obżartuch; ledwo uchylił oko, kiedy zaproponowałam, że zostawię go z Sandersem — to mój nowy pierwszy oficer — przyjadę tutaj i dotrzymam ci towarzystwa. Tak więc ubrałam się w wyjściowy strój i zabrałam się z kurierem. Och, cholera: zaczekaj, dobrze? — Zatrzymała się i energicznie wierzgnęła nogami, by się wyplątać ze spódnicy, która była za długa i zawinęła się pod obcasy.
Przytrzymał ją za łokieć, żeby się nie przewróciła, i po chwili poszli dalej londyńskimi ulicami, ale już wolniej. Męski krok Roland i jej poznaczona bliznami twarz przyciągały coraz więcej bezczelnych spojrzeń przechodniów, więc w końcu Laurence zaczął groźnie łypać na tych, którzy gapili się na nią zbyt długo, choć jej samej to w ogóle nie przeszkadzało. Niemniej zauważyła jego zachowanie i powiedziała:
— Jesteś strasznie zdenerwowany; nie strasz tych biednych dziewczyn. Co ci powiedzieli w Admiralicji?
— Słyszałaś zapewne, że Chińczycy przysłali delegację. Zamierzają zabrać Temeraire’a, a nasz rząd się nie sprzeciwia. Tylko że Temeraire nie chce o tym słyszeć: posyła ich wszystkich do diabła, choć nie dają mu spokoju od paru tygodni — powiedział Laurence. Poczuł ostry ból, jakby ucisk tuż pod mostkiem. Wyobraził sobie samotnego Temeraire’a, przetrzymywanego w starej, zniszczonej londyńskiej kryjówce, prawie nie używanej od stu lat, gdzie nie mógł mu dotrzymać towarzystwa ani Laurence, ani nikt inny z załogi, gdzie nie było nikogo, kto by mu poczytał, i gdzie pojawiały się tylko nieliczne mniejsze smoki, które pełniły służbę kurierską.
— Pewnie, że nie popłynie z nim — powiedziała Roland. — Nie mogę uwierzyć, że wyobrażali sobie, że uda im się go namówić. Kto jak kto, ale oni powinni chyba to wiedzieć: od zawsze powtarzano mu, że Chińczycy uważają się za najlepszych opiekunów smoków.
— Ich książę nie ukrywał, że mną gardzi. Sądzili pewnie, że Temeraire podzieli ich zdanie i będzie wręcz zadowolony z możliwości powrotu — rzekł Laurence. — W każdym razie mają już dość namawiania go, więc ten łajdak Barham kazał mi okłamać Temeraire’a i powiedzieć mu, że zostaliśmy wysłani do Gibraltaru, żeby tylko go zwabić na pokład transportowca i na otwarte morze, tak daleko, że nie będzie mógł wrócić na ląd, kiedy się zorientuje, o co chodzi.
— Cóż za niegodziwość. — Zacisnęła mocno dłoń na jego ramieniu. — Czy Powys nie miał w tej sprawie nic do powiedzenia? Nie mogę uwierzyć, że w ogóle pozwolił im coś takiego zasugerować; oficer flot może takich rzeczy nie rozumieć, ale Powys powinien był mu to wyjaśnić.
— Śmiem twierdzić, że nic nie może zrobić; jest tylko oficerem, a Barhama wyznaczyło ministerstwo — odparł Laurence. — Ale Powys przynajmniej uratował mnie przed stryczkiem. Odesłał mnie, kiedy wpadłem w gniew i straciłem panowanie nad sobą.
Doszli do Strandu i rozmowa stała się prawie niemożliwa z powodu hałasu, poza tym musieli uważać, żeby nie dać się ochlapać szarą mazią z rynsztoków, którą rozchlapywały na chodniki koła ciężkich wozów i dorożek. Laurence był coraz bardziej przygnębiony, w miarę jak topniał jego gniew.
Od chwili rozdzielenia z Temeraire’em każdego dnia pocieszał się, że to wkrótce się skończy: wierzył, że Chińczycy przekonają się niebawem, iż Temeraire nie chce odejść z nimi, albo Admiralicja zaprzestanie prób zjednania ich sobie. Ale i tak byto to okropne doświadczenie; od czasu wyklucia się Temeraire’a nie rozstawali się choćby na cały dzień, więc teraz Laurence nie wiedział, co ze sobą począć i czym się zająć. Ale nawet te dwa długie tygodnie były niczym w porównaniu z tym strasznym przekonaniem, że zmarnował wszystkie swoje szanse. Chińczycy nie ustąpią, a ministerstwo znajdzie w końcu sposób na wyprawienie z nimi Temeraire’a: najwyraźniej nie mieli żadnych oporów przed nakarmieniem go stekiem kłamstw, żeby tylko osiągnąć cel. Najprawdopodobniej Barham nie pozwoli mu się zobaczyć z Temeraire’em, nawet ten ostatni raz.
Laurence nie próbował wyobrażać sobie, jak by wyglądało jego życie po odejściu Temeraire’a. Inny smok oczywiście nie wchodził w grę, a Królewska Marynarka już by go nie przyjęła z powrotem. Może mógłby się przenieść do marynarki handlowej albo zostać korsarzem. Wiedział jednak, że nie miałby do tego serca, więc pewnie nic by nie robił i żył z pryzowego. Mógłby się nawet ożenić i osiąść gdzieś jako ziemianin, lecz taka perspektywa, kiedyś tak idylliczna w jego wyobrażeniach, teraz wydała mu się ponura i bezbarwna.
Co gorsza, nie mógł specjalnie liczyć na współczucie: wszyscy jego dawni znajomi uznaliby to za szczęśliwe zrządzenie losu, jego rodzina byłaby wniebowzięta, a reszta świata nawet nie potraktowałaby tego jako stratę. Jakkolwiek by na to patrzeć, było coś absurdalnego w jego obecnym stanie zawieszenia: został awiatorem nie z własnej woli, lecz z silnego poczucia obowiązku, nie minął nawet rok od zmiany jego pozycji społecznej. Mimo to teraz niemal nie próbował rozważać rysującej się przed nim przyszłości. Tylko inny awiator, może tak naprawdę tylko inny kapitan, w pełni potrafiłby zrozumieć jego nastrój, a przecież kiedy zabraknie Temeraire’a, zostanie odcięty od towarzystwa awiatorów, tak samo jak oni są odcięci od reszty świata.
Frontową salę oberży Pod Koroną i Kotwicą wypełniał zgiełk, choć do obiadu było jeszcze daleko według miejskich standardów. Nie był to zbyt popularny zajazd, ani nawet elegancki, jego klientela składała się przeważnie z wieśniaków przyzwyczajonych do bardziej rozsądnych godzin posiłków. Nie był to też lokal, który odwiedziłaby szanująca się kobieta i do którego sam Laurence nie wszedłby dobrowolnie w przeszłości. Kilku z obecnych przywitało Roland bezczelnym spojrzeniem, inni zerkali po prostu z ciekawości, lecz nikt nie pozwolił sobie na cokolwiek więcej: Laurence skutecznie wszystkich odstraszał swoimi potężnymi barami i szpadą przy biodrze.
Roland poprowadziła Laurence’a na górę, do swojego pokoju, po czym posadziła go w brzydkim fotelu i poczęstowała kieliszkiem wina. Wychylił trunek duszkiem, chowając się za szklaną zasłoną przed jej współczującym spojrzeniem: bał się, że całkiem straci animusz.
— Laurence, pewnie umierasz z głodu — powiedziała. — A to połowa problemu.
Zadzwoniła po pokojówkę i niedługo potem dwóch służących wspięło się na górę, przynosząc prosty jednodaniowy obiad, pieczony drób z warzywami w gęstym sosie, serowe ciasteczka z dżemem, cielęce nóżki, duszoną czerwoną kapustę i na deser nieduży pudding herbatnikowy. Kazała im zostawić wszystko na stole i zaraz ich odesłała.
Laurence sądził, że nie przełknie nawet kęsa, ale gdy jedzenie znalazło się przed nim, stwierdził, że jest głodny. Wcześniej nie najlepiej się odżywiał, ze względu na nieregularne pory posiłków oraz kiepską jakość jedzenia w tanim pensjonacie, który wybrał tylko dlatego, że znalazł go w pobliżu kryjówki awiatorów. Teraz jadł spokojnie, a Roland zabawiała go rozmową, przekazując mu plotki ze świata Korpusu Powietrznego i różne błahe wieści.
— Oczywiście z przykrością straciłam Lloyda — został przydzielony do Anglewinga, którego jajo twardnieje w Kinloch Laggan — powiedziała o swoim pierwszym oficerze.