A może po prostu lecieli zbyt szybko, by ktokolwiek zdążył zareagować: zostawili za sobą miasto piętnaście minut po oderwaniu się od ziemi i teraz byli poza zasięgiem dalekonośnych armat. Drogi rozgałęziały się po okolicy, przysypane śniegiem, a powietrze było już o wiele czystsze. Temeraire zawisł w powietrzu, otrząsnął głowę z pyłu i kichnął głośno, aż Laurence podskoczył. Potem smok poleciał wolniej, a po paru minutach opuścił łeb i zapytał:
— Wszystko w porządku, Laurence? Wygodnie ci?
Wydawał się bardziej przejęty, niż należało. Laurence poklepał go po przedniej łapie.
— Tak, wszystko w porządku.
— Przykro mi, że cię tak porwałem — powiedział Temeraire, trochę uspokojony ciepłem, jakie wyczuł w głosie Laurence’a. — Nie złość się, proszę. Nie mogłem pozwolić na to, żeby ten człowiek cię pojmał.
— Nie złoszczę się — odparł Laurence; i rzeczywiście jeśli chodzi o emocje, to jedynie bardzo się cieszył z tego, że znowu jest w powietrzu, że czuje moc przepływającą przez ciało Temeraire’a, choć rozum mu podpowiadał, że nie może to trwać wiecznie. — Nie winię cię za to, że odleciałeś, wcale nie, ale obawiam się, że musimy teraz zawrócić.
— Nie, nie zabiorę cię z powrotem do tego człowieka — odpowiedział stanowczo Temeraire, a Laurence stwierdził z niepokojem, że nie obejdzie jego instynktu obronnego. — Okłamał mnie i rozdzielił nas, a potem chciał cię aresztować. Niech się cieszy, że go nie wdeptałem w ziemię.
— Mój drogi, nie możemy tak puszczać się samopas — zauważył Laurence. — To już by było nie do przyjęcia. Jak byśmy się żywili? Musielibyśmy kraść. I opuścilibyśmy wszystkich naszych przyjaciół.
— W kryjówce w Londynie jestem zupełnie bezużyteczny — rzekł Temeraire i miał rację, więc Laurence zupełnie nie wiedział, co mu odpowiedzieć. — Ale ja nie zamierzam uciekać, chociaż — dodał tęsknie — miło byłoby robić, co się chce, i pewnie nikt by specjalnie się nie przejął, gdyby czasem zginęło tu i tam parę owiec. To jednak nie wchodzi w grę, skoro zanosi się na bitwę.
— Och, Temeraire — powiedział Laurence, kiedy spojrzał ku słońcu, mrużąc oczy, i zorientował się, że lecą na południowy wschód, prosto na kryjówkę w Dover. — Nie pozwolą nam walczyć. Lenton będzie musiał mnie odesłać, a jeśli nie posłucham jego rozkazu, aresztuje mnie tak samo jak Barham, zapewniam cię.
— Nie wierzę, że admirał Obversarii cię aresztuje — oznajmił Temeraire. — Obversaria jest bardzo miła i zawsze uprzejmie ze mną rozmawiała, choć jest smokiem flagowym, i to o wiele starszym ode mnie. A poza tym jeśli Lenton czegoś spróbuje, to są tam Maksimus i Lily, którzy mi pomogą; i jeśli ten człowiek z Londynu pojawi się tam i znowu spróbuje cię zabrać, to go zabiję — dodał z niepokojącą nutą ochoty do przelania krwi.
Rozdział 2
Wylądowali w kryjówce w Dover pośród zgiełku i bieganiny: uprzężnicy wykrzykiwali rozkazy obsłudze naziemnej, słychać było brzęk sprzączek i niższy metaliczny stukot bomb, które podawano w workach bellmanom; strzelcy ładowali broń, a osełki z piskiem przesuwały się po klingach szpad. Kilkanaście zaciekawionych smoków śledziło ich wzrokiem, wiele z nich pozdrawiało nadlatującego Temeraire’a. Odpowiadał im z radością, był w coraz lepszym nastroju, podczas gdy Laurence czuł się coraz gorzej.
Temeraire wylądował na polanie Obversarii. Ta jedna z największych polan w kryjówce należała się jej jako smokowi flagowemu, choć Obversaria była Anglewingiem, smokiem średnich rozmiarów, więc Temeraire mógł z powodzeniem do niej dołączyć. Miała już uprząż, a załoga zajmowała miejsca; sam admirał Lenton stał przy niej w pełnym stroju do lotu, czekając, aż oficerowie wejdą na górę: lada moment mieli startować.
— No, co tam narobiłeś? — zapytał Lenton, zanim Laurence zdążył się wynurzyć ze szponów Temeraire’a. — Rozmawiałem z Roland. Powiedziała, że kazała ci być cicho. Cholernie drogo za to zapłacimy.
— Sir, bardzo mi przykro, że postawiłem pana w tak beznadziejnej sytuacji — bąknął Laurence, zastanawiając się, w jaki sposób mógłby wytłumaczyć zachowanie Temeraire’a, tak żeby nie wyglądało to na usprawiedliwienie jego samego.
— Nie, to moja wina — odezwał się Temeraire. Opuścił łeb, udając skruchę, lecz bez powodzenia; w jego oczach wciąż dało się dostrzec błysk satysfakcji. — Zabrałem Laurence’a, bo ten człowiek chciał go aresztować.
Wydawał się bardzo zadowolony z siebie, więc Obversaria pochyliła się szybko i trzepnęła go po głowie na tyle mocno, że aż się zachwiał, mimo iż był od niej dwa razy większy. Temeraire cofnął się nieco i spojrzał na nią z zaskoczoną i urażoną miną, ona zaś prychnęła tylko i powiedziała:
— Jesteś za stary na to, żeby latać z zamkniętymi oczami. Lenton, myślę, że jesteśmy gotowi.
— Dobrze — odparł Lenton i spojrzał pod słońce, by sprawdzić jej uprząż. — Nie mam teraz czasu się wami zajmować. To musi poczekać.
— Oczywiście, sir. Proszę o wybaczenie — odpowiedział cicho Laurence. — Nie będziemy pana zatrzymywać. Za pańskim pozwoleniem, do waszego powrotu zaczekamy na polanie Temeraire’a.
Pomimo upomnienia Obversarii Temeraire cicho zaprotestował.
— Nie, nie. Nie gadaj jak jakiś szczur lądowy — rzucił zniecierpliwiony Lenton. — Taki młody samiec, w pełni sił, nie będzie siedział i patrzył, jak jego formacja wyrusza do walki. Ten sam cholerny błąd popełnił Barham i inni z Admiralicji, a dzieje się tak zawsze, kiedy rząd wsadzi tam kogoś nowego. Jeśli uda nam się wbić im do głów, że smoki to nie bezrozumne zwierzęta, zaczynają sobie wyobrażać, że są podobne do ludzi i będą przestrzegać wojskowej dyscypliny.
Laurence otworzył usta, by zapewnić Lentona, że Temeraire będzie stosował się do poleceń, lecz zamknął je szybko, kiedy zerknął na bok; podenerwowany Temeraire, grzebał ziemię ogromnymi pazurami, rozkładając skrzydła i unikając spojrzenia Laurence’a.
— No właśnie — rzucił sucho Lenton, widząc minę Laurence’a. Westchnął, już trochę rozchmurzony, i odgarnął z czoła rzadkie siwe włosy. — Jeśli ci Chińczycy chcą go dostać z powrotem, to byłoby jeszcze gorzej, gdyby odniósł rany, walcząc bez zbroi i załogi. Przygotuj go; później porozmawiamy.
Laurence nie wiedział, jak wyrazić swoją wdzięczność, ale nie musiał tego robić, bo Lenton już się odwrócił do Obversarii. Rzeczywiście nie było czasu do stracenia; Laurence dał znak Temeraire’owi i pobiegł na ich polanę, nie dbając o stosowność zachowania. W jego głowie kotłowało się od chaotycznych myśli: dobrze się stało, bo Temeraire i tak by nie został na miejscu; paskudnie by wyglądali, gdyby włączyli się do bitwy wbrew rozkazom; za kilka chwil znajdą się w powietrzu, choć tak naprawdę ich sytuacja ani trochę się nie zmieniła; to może być ich ostatni raz.
Milczący i ponurzy członkowie ich załogi siedzieli na dworze, niepotrzebnie czyszcząc oporządzenie i natłuszczając uprząż, i udawali, że nie patrzą w niebo. Kiedy Laurence wbiegł na polankę, przez chwilę wpatrywali się w niego z niedowierzaniem.